Moje dziecko - jeszcze gdy było małym dzieckiem - miało misia. Przybył w reklamówce razem z kilkoma innymi pluszakami do powtórnej adopcji, był brzydki, bury, bezkształtny, z pokaźną nadwagą w rejonie brzucha w czerwoną kratkę, i z miejsca okazał się być TYM misiem, dostał nawet imię (co nie zdarzało się często). Imię brzmiało Kapitan Miś.
Nigdy nie ustalono, czego kapitanem właściwie był Miś, ale biorąc pod uwagę zakres jego obowiązków, był prawą ręką władczyni pokoju dziecięcego.
Pewnego dnia podstępnie i zdradziecko puścił szew szyjny, grożąc Kapitanowi niezasłużoną dekapitacją, a ja - dwie lewe ręce do szycia - nieśmiało wysunęłam propozycję mianowania następcy. Odpowiedzią było mordercze spojrzenie, tupot oddalających się w pośpiechu małych stóp i obrady z Kapitanem za zamkniętymi drzwiami kajuty, zapewne na temat jak by tu usunąć Anty-Matkę Roku z zajmowanego stanowiska.
Ostatecznie, po okazaniu skruchy i obietnicy podjęcia działań szwalniczych, zostało mi jednak wybaczone. Kapitan został zszyty „na okrętkę" i jeszcze długie lata pełnił szczęśliwie swoje powinności. A nawet przeleżał później dobrych 10 lat na emeryturze, w skrzynce za łóżkiem.