poniedziałek, 20 czerwca 2016

Dla niezainteresowanych Mistrzostwami.


Co tam jakieś mistrzostwa w jakąś tam piłkę. Pfff. Faceci w dziwnych ubrankach (widziałam całych kanarkowożółtych, calutkich) biegają godzinami z lewa na prawo i zpowrotem, czasem się który przewróci, ale poza tym to się niewiele dzieje. A tymczasem prawdziwie emocjonujące - choć niszowe - wydarzenie sportowe odbyło się w zeszłym tygodniu w północnych Niemczech! No ale akurat telewizji nie było, bo woli pokazywać drepczące niemrawo wte i we wte za piłeczką stado kanarków. Ah, ten mainstream.

A był to wielki (choć krótki) i pełen wrażeń bieg przełajowy. Pot, łzy, struchlałe serca, rozgorączkowane czoła i palący ból mięśni!


Zawodników było co prawda tylko dwóch, ale nie stawiajmy na ilość, tylko na jakość:


Zawodnik numer 1 to Diabeł, który wychynąwszy po szychcie z kotłowni, postanowił udać się na przystanek autobusowy. Jak zwykle.
Zawodnik numer 2 to burza, która widząc Diabła, który wychynął z kotłowni, wychynęła momentalnie i złośliwie zza winkla i postanowiła stanąć do wyścigu.
Kto pierwszy do przystanku.
Dystans - jakieś 10 minut krokiem najszybszym, jaki Diabeł jest aktualnie zdolny wykrzesać z kopyt. Oraz nie bardzo jest się gdzie schować po drodze.


Ruszyli.
Nie wiem jak burza, pewnie miała radochy po pachy, ale Diabłu, bez parasola i z niesprawną jeszcze całkowicie prawą racicą, do śmiechu nie było.
No w każdym razie lecą.
Zawodnik numer 1 niby przodem, ale tylko o włos, burza siedzi mu na karku i smyra czarnymi mackami wyprztykniętymi z kosmatych chmur.
Ale daje do przodu, nie podda się przecież bez walki.


Idą łeb w łeb.
Diabeł nerwowowym, nieregularnym kłusem raciczek. Burza ciężkim, lecz dzikim galopem spiżowych kopyt, sunie ponuro, rozpościera się coraz szerzej, granatowociemniej, czarniej. Złowróżbnie bulgocze, pączkuje i pomrukuje głosem złym i paskudnym, i jest nasiąknieta deszczem do wypęku.
Przez grube pokłady chmurzysk przesącza się jedynie słabe, sine światło. Diabelskie raciczki uderzają w panicznym staccato o całkowicie bezludny nagle chodnik, przy każdym kroku wylatują spod nich maleńkie, żółte iskierki. Zazwyczaj w dzień wcale nie są widoczne, ale teraz, w tym pociemniałym nagle świecie, wyglądają jak zimne ognie, które ktoś rzuca na ziemię jeden za drugim.


Stuk-stuk, psss-psss, ojoj-oj...
Drży diable serduszko, drży strwożone, niczym ptaszyna płocha...

Mniej więcej na półmetku dochodzą do długiej prostej, zawsze pełnej przeciągów i wichrów. Burza od razu wskakuje na odpowiedni powietrzny prąd i zaczyna wysuwać się na prowadzenie.
Rycząc tryjumfująco, otwiera wielgachną otchłań czarnej paszczy, najeżonej błyszczącymi, ostrymi zębami piorunów, wysuwa ku ziemi fioletowy jęzor skręcony z ciężkich chmur, usiłując złapać nim małego Diabła tam w dole, który popyla w zawrotnym tempie winniczka z rwą kulszową.

Przystanek (z zadaszeniem!) już w zasięgu wzroku, ale jednak to jeszcze kawałek, na którym wiele może się zdarzyć. Burza kłębi się i wrze z emocji, pewna już wygranej. W jej demonicznej gardzieli bez dna - koncert na światło, dźwięk i upiory, godny najgłębszych piekielnych czeluści. Scenografii, utrzymanej w odcieniach raczej nie kojarzących się z tęczą, też niewiele brakuje do inferna.

Przejście przez ulicę, bez świateł. Zawodnik numer 1 decyduje się walić przed siebie, wymuszając pierwszeństwo. Zawodnik numer 2, rechocząc perfidnie, przeskakuje z hukiem górą, przy czym gubi kilka kropel z jakiejś najbardziej spasionej chmury. Ze świata całkiem już znikają kolory, Diabła omiata zimny oddech burzy, owijają go jej wilgotne wapory. Włoski na rękach jeżą się od naelektryzowanego powietrza, między rogami przeskakują cieniutkie, powykrzywiane linie elektrycznych wyładowań...


Ostatnie 100 mterów.
Diabeł, mając przez oczami wizję półtoragodzinnej podróży w stanie kompletnie przemoczonym, pędzi ile fabryka dała, nie zważając już wcale na ból w pęcinie. Ostatkiem sił i prawie na jednej nodze dopada daszku przystanku. Meta! Wygrał o długość pyska! Zwycięstwo! W oczach migają mu gwiazdki z wysiłku, na czarnym niebie migają błyskawice. Burza wydaje z siebie dziki, rozwibrowany ryk wściekłości, od którego drży ziemia i niebiosa. Zdecydowanie zbiera w sobie całą swoją mroczną, apokaliptyczną złość, unosi ciężkie, ponurogranatowe fałdy mokrych chmur, żeby spaść na świat w dzikiej furii ostatecznego uderzenia, unicestwienia i absolutnej zagłady, i... 


................


 

................



................


................


................

 
przechodzi obok.
 
_(°~°)_

 

No tak zlekceważona to się dawno nie czułam!!! Choć przyznaję, są tego i dobre (suche) strony. Tylko noga boli.



A skoro ta notka taka mokra i wodnista - to będzie dorszyk. Wszak rybek nigdy za wiele.

Oto dorsz w pietruszce, efektownie ułożony na sałatce z wodorostów, i podany na sposób tradycyjny, rustykalny, na drewnianej desce.
 
 
 
 

 
 

 



Alternatywnie - mniej rustykalnie, bardziej finezyjnie - może występować jako dorsz w petuniach.

 
 
 

I tutaj przepis krok po kroku:

 


Drobna korekta. To naprawde fajna sprawa, że z dechy można wszystko zmyć :)


 

 

 

 
 

W którymś momencie człowiek się pogrąża w radosnej twórczości i zapomina robić zdjęcia, no więc przechodzimy do efektu końcowego...
 





 
 
 

 
 

 

 

Na ścianie w przedpokoju, w towarzystwie kafli przywleczonych kiedyś z przecudnego sklepiku w Lizbonie, w którym to Borsuk JUŻ PO GODZINIE (!!!) stracił cierpliwość, wyrwał Diabłu z rąk wszystkie 3 kafle, które trzymał nie mogąc się zdecydować, który kupić, podbiegłszy do kasy uiścił, i wywlókł Diabła w miasto, żeby obejrzeć jeszcze coś oprócz tego sklepiku. Wywleczony Diabeł zawiesił się oczywiście po kilku krokach ponownie, na przepięknym muralu słusznych rozmiarów. I tak cyklicznie co paręset metrów, bo zaiste jest w Lizbonie sporo miejsc do zawieszania. Ale to już zupełnie inna historia.






poniedziałek, 13 czerwca 2016

Ciemną nocą przez ogródek idzie sobie krasnoludek. Mija kwiatki, mija trutnie, i z bólu ryczy okrutnie.


Najsampierw będą kwiatki, co to mi się na kaktusie wypuściły, zadziwiając i zachwycając mię tym wielce. Bo raczej byłabym skłonna uwierzyć, że prędzej to tu, o, tu mi kaktus wyrośnie, niż że wyrośnie gdziekolwiek cokolwiek mojemu kaktusu. Gdyż nie przestrzegam wymagań temperaturowych, zimowania, nawożenia i w ogóle. Więc to musi jakaś bestia uparta i charakterna być, skoro mimo to te kwiatki, i to nie jeden-dwa, tylko od razu cały mini-ogródek.
 
 
 

 

 
 

 

Bardzo to ładne jest i mam nadzieję na takie wrażenia estetyczne także w przyszłym roku. Jeśli kaktus nie zamarznie albo nie zamoknie, no bo to taki mamy klimat niestety, a ogrodniczka jest wysoko niewykwalifikowana. Sorry, kaktus.


...........................................................
 

A teraz o pszczółkach. Pszczółce. Trutniu właściwie.
Oto truteń Swetoniusz.





Ledwo nastała pora latania nad łączkami i zbierania pyłków, Swetoniusz - jak to truteń - tylko patrzy, jak tu się wymigać od pracy i znaleźć jakiś odludny (odpszczeli?) kącik. Taki słoneczny i na drzemkę dobry. Nawet podusię już mięciutką przyszykował. Nieczuły na trud i znój kolektywu obibok, zamierza bezczelnie wypchać kałdun słodkim nektarkiem a potem przyciąć komara i mieć w odwłoku wszelkie prace społeczne. Tak, proszę państwa, oto prawdziwy antyobywatel pszczelej wspólnoty.

Przyuważcie tylko ten chytry uśmieszek, te przymknięte oczka, z których wyzierają niecne knowania i absolutnie pozbawione honoru plany dezercji.
 
Czy w oczach prawdziwej pszczoły odbija się błękit nieba, jak u tego trutnia?




Nie! Odbija się zieleń łąk oraz barwne kwiaty, na które oko pszczele ciągle ma obowiązek być zwrócone!

Obwód pasa też nie świadczy raczej o tym, że Swetoniusz z zapałem hołduje szlachetnemu mitowi pracy i budowania lepszego jutra w imię Królowej Matki.
 
A ten rumiany narząd węchowy no to już wiadomo co zdradza. Wszak miodek to nie tylko ten prosto z plastra, taki wzbogacany procentami też da się zorganizować.

Bumelant, wałkoń, leń i truteń. Nieznający wstrzemięźliwości przebrzydły anarchista i nihilista. Hedonistyczne, leniwe prosię.

 
Taaaak... coś czuję, że dogadałabym się ze Swetoniuszem ;)

 
...........................................................
 

Oraz na koniec przestroga: jak w nocy łazicie po mieszkaniu, to szeroko otwierajcie oczka, bo możecie się bardzo, bardzo mocno i niemiło uderzyć kolanem w róg łóżka.
 
 
 
 
 
I potem będzie sinior o takich kolorach, że wszystkie kwiaty świata chylą główki, zawstydzone.
No i ryczeć będziecie okrutnie, głosem donośnie w nocnej ciszy grzmiącym. Jeszcze sąsiady pomyślo, że to już sąd ostateczny - a jak co niektóry serca słabowitego, to rzeczywiście może tak być.

środa, 8 czerwca 2016

Kto rano wstaje, ten niech lepiej milczy.


Na ognie piekielne i czarne szatany, ale bym walnęła! Borze mój szumiący... O włos mnie ominęło faux-pas sezonu, Złoty Baran za gafę stulecia...


A było tak.

Przychodzi kolega do pracy, co oczywiście odbywa się rano, kiedy czlowiek (znaczy się ja) zaspany jeszcze i nieprzytomny - jak wiadomo kto rano wstaje, ten się nie wysypia. No więc wchodzi tenże kolo do biura i oznajmia, że oto bocian mu po raz drugi pobłogosławił, pole kapusty obrodziło, i że plony w październiku.

A że ja istota prosta jestem, jak ameba czy inna euglena, i często oceniam świat "pod siebie" czyli przykładam do ludzi swoją miarę, to w mózgu zapaliła mi się momentalnie czerwona lampka, i alarm zaczął syrenim głosem wyć "O cholera jasna!!! No to przewalone! I co teraz?!"

I ust mych korale już-już chciały te słowa wykrzyknąć, ale jednak sobie przypomniałam, że jestem w Niemczech i tu trzeba po niemiecku, więc potrzebowałam tej milisekundy, żeby się lingwistycznie przestawić (rano to wcale nie takie oczywiste). I ta milisekunda uratowała mój honor, gdyż wtedy właśnie neuron jeden z drugim, skoro już obudzony i wywołany do odpowiedzi, wziął i otworzył podręcznik na stronie "Relacje w społeczeństwie, ogólnie przyjęte za poprawne, a tobie baranie, obce", skonsultował planowaną przez durnego Diabła wypowiedź i szybciutko skorygował na taką bardziej socjalnie akceptowalną. I na dużej kartce z bloku A3 napisał czerwonym markerem, wielkimi wołami (żebym nie przeoczyła) "Kobieto, weź się ocknij, przecież on się cieszy raczej, zareaguj tak, jak na DOBRĄ wiadomość. Wykonać, rozkaz!" No.


Ufff! Pot mnie normalnie oblał zimny i gorący, ale udało się! Pogratulowałam serdecznie (koledze na głos a sobie w myślach) i odetchnęłam z ulgą.

Mam nadzieję, że nie zdążył dostrzec tej paniki i przerażenia w moich oczach na początku...


Nie żebym miała coś przeciwko dzieciom, absolutnie nie! A idźcie i rozmnażajcie się, skoro chcecie. Fajne takie puci-puci, zeżre glizdę, pośmieje się z własnej czkawki, ale nowy niemowlak w tym wieku (bo kolega też w tym wieku prawie, no jakoś 3 mniej ma na liczniku niż ja) wydaje mi się kawałkiem chleba tak ciężkim, że Syzyf ze swoim kamyczkiem to śmieszny jest po prostu. Co kto lubi, jasne, ale ja nie dałabym rady. Nie teraz już, nie, nie, nie. I jeszcze raz nie.

No i dlatego ten alarm i panika. Normalnie jakiś mój diabeł-stróż chyba nade mną czuwał, i w porę opanował sytuację. Bo by było troszeczkę niezręcznie chyba, co?


 


..................................................


 

 


A w związku z opisanymi poprzednim razem niekorzystnymi okolicznościami narosłymi przez zimę w okolicach talii (bo przez tą racicę cholerną zepsutą ledwo co łaziłam przez pół roku i dalej jeszcze nie jest całkiem słodko), no więc w związku z tym nażarłam się lodów.
A nawet popełniłam ten niecny uczynek trzykrotnie, co raczej chyba wyklucza zbrodnię w afekcie. (Więc nie będzie złagodzenia wyroku)
Oraz jeszcze w piątek doprawiłam naleśnikami. (To już dożywocie)

 
Tak, to ma sens, wiem.


I pewnie nażrę się jeszcze raz tych lodów, bo jeszcze zostały. Czekoladowe Langnese. Daje się do nich borówki i pokrojone truskawki, sypie prażonych migdałów i ze 2 łyżeczki czarnego kakao (bo kupne lody czekoladowe są zawsze za mało czekoladowe). I się je.

Udając, że się nie widzi portretu Niedźwiedzia Adalberta O Wymownym Spojrzeniu leżącego obok.
 
 
 

I że urodziny Dziecka Zpiekłarodem to doskonałe usprawiedliwienie na tego rodzaju ekscesy.
(Świętuję już zatem drugi tydzień.)

Ja się chyba po prostu nie nadaję na żadnego rodzaju diety. Za słaba jest ma silna wola, słania się niebożątko na wiotkich, cienkich nóżkach i mdleje co chwila...
(Ale jak przychodzi wyjść na plażę to ja mam ochotę zemdleć, choć moje nóżki wcale a wcale nie takie wiotkie i cienkie)
Jak nie zjem tego, na co mam ochotę, to się nażrę tonę zamienników - które teoretycznie mają być zdrowsze i mniej kaloryczne i zaspokoić głód "tej" rzeczy - i bilans wychodzi jeszcze gorszy.
A na końcu I TAK zjem tego loda czy czekoladę czy tam coś. I wtedy bilans już całkiem pada, traci przytomność, sens i wiarę w Diabła. A potem wstaje i wychodzi, trzaskając drzwiami. I zostaję sama z tymi pokusami. I wiadomo, co się potem dzieje.
No i tak to.


A tak z kulinariów to absolutnie mnie opętało aktualnie curry. Taka "currynt" obsession. No to przynajmniej zdrowe, nie? Kurkuma, warzywka, te sprawy. I wiecie co, pyszne jest z kaszą pęczak, nawet lepsze niż z ryżem. Orient wchodzi pod słowiańską strzechę. Czy to jest ta kuchnia fusion? Diabeł Piast Kołodziej wkłada zwiewne sari i dzwoneczki i oddaje się ekstatycznym tańcom bollywoodu w kurnej chacie wypełnionej egzotycznych zapachami...
No i wspaniale pasuje z cieciorką to curry (u nas się zawsze mówiło cieciorka, nie ciecierzyca) a ja uwielbiam cieciorkę. Oraz zielony groszek ze słoika uwielbiam. Dlatego w niedzielę do zupy miał wejść cały słoik, ale weszła tylko połowa.
(Podwójne dożywocie)



 
 
 
Pozdrawiam słodziutko.

]:-*




*********** APDEJT ***********

A więc NALEŚNIKI Á LA DIABEŁ:

Wiecie jakie to są takie zestawy trzech plastikowych misek kuchennych? Na pewno wiecie.


No to bierzemy tą największą (2,5 litra, zdaje się) i wbijamy tam 7-8 jajców.
Miksujemy ze szczyptą soli.


Potem bierzemy mąkę, mleko i wodę i na zasadzie "trochę tego, trochę tego" robimy pełną michę rzadkiego ciasta (poziom ciasta tak 3-4 cm od krawedzi miski). Nie zapominając o oleju albo oliwie, wlewamy tak "ziuuuu" trochę do tego ciasta też.

No sorry, ale ja nigdy nic nie mierzę, wszystko robię na oko.
I to wszystko.
Smażymy cieniutkie naleśniki na suchej i bardzo gorącej patelni, dosłownie pół minutki z pierwszej strony, a z drugiej strony to nawet krócej.
Otrzymujemy sporą stertę elastycznych i mięciutkich naleśników, dobrych też na drugi dzień, jeśli zostaną (tylko owinąć folią na noc, bo wyschną).

A potem to tak:
 
- ciepłego jeszcze naleśniora smarujemy Nutellą

- nakładamy trochę rozgniecionego widelcem, dojrzałego banana

- sypiemy troszkę siekanych i uprażonych na suchej patelni migdałów - ale koniecznie już wystygniętych, inaczej nie będą chrupiące, tylko gumowate

- zwijamy w rulon albo składamy w kopertkę dowolnego kształtu

- na talerz sypiemy sobie pokrojonych truskawek, albo kiwi, albo jagód (nie pokrojonych oczywiście, no chyba że ktoś bardzo chce)
- wpychamy w siebie, ile się zmieści, a łzy wzruszenia ciekną nam po polikach. Długoletnie doświadczenie na wielu obiektach pokazuje, że w momencie, kiedy pewni jesteśmy, że zaraz pękniemy, i że więcej nie damy rady - z reguły mieścimy jeszcze jednego. Ale to już naprawdę ostatni.
- kładziemy się na kanapie i leżymy sztywni i wyprostowani jak wypchany krokodyl, bo o wszelkim ruchu można zapomnieć na przynajmniej 15 minut.



Plus dodatkowy: do wieczora w całym domu pachnie prażonymi migdałami - a to jest piękne.
 

środa, 1 czerwca 2016

No skoro dzień dziecka...


"W jurcie Mongoła zaobserwowałem bardzo ciekawą scenę urodzin dziecka i pierwsze chwile jego istnienia na tym padole łez i smutków. Natychmiast po urodzeniu wymyto je po raz pierwszy i… ostatni w życiu kwaśnym mlekiem jaka, po czym oddano je matce, która trzymając dziecko przy piersi, wyniosła je z namiotu w step zupełnie nagie, pomimo dość silnego i mroźnego wiatru. Po godzinie dopiero powróciła do jurty, na progu której kobiety ofiarowały jej kołyskę — małe korytko modrzewiowe, do połowy napełnione suchym nawozem owczym.

Matka, nakrywszy nawóz cienką skórką koźlą, położyła niemowlę, owinęła je wraz z kołyską w dwie skóry baranie i obwiązała mocnymi rzemieniami. Ojciec zaś zawiesił kołyskę na pułapie jurty na długim rzemieniu i pchnął silnie. Krążąc po jurcie, niemowlę pływało w powietrzu pełnym dymu, skazane na taki tryb życia w ciągu dwóch lat. Zwykle matki-Mongołki przy karmieniu nie wyjmują dziecka, lecz razem z kołyską przytulają do piersi i tylko raz na dwa tygodnie zmieniają mu w kołysce nawóz owczy, który doskonale wchłania wszystkie wydzieliny i dezynfekuje. Matka karmi dziecko do pięciu lat, o ile może piersią lub mlekiem białego jaka, po czym już ojciec uczy je jeździć konno. I wkrótce staje się ono uprawnionym członkiem rodziny, co znaczy, że je z apetytem mięso baranie, pije herbatę z solą, pasie owce, strzeże tabunów koni i pali fajkę bez względu na płeć.

Taki obywatel do pięciu lat życia jednego tylko przywileju nie posiada, a mianowicie noszenia ubrania i obuwia, przeto około koczowisk mongolskich można zawsze widzieć kupy dzieciaków baraszkujących w lecie i w zimie w „stroju Adama".

 
Ferdynand Ossendowski "Zwierzeta, ludzie, bogowie" wydane w Warszawie, rok 1923.

 
 
 


 
 


 
 

Wszystkiego najlepszego dzieciom małym, większym i nam, tym całkiem dużym ;)
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...