poniedziałek, 30 stycznia 2017

Rokujący rockujący i życie intymne drożdży.


Jakby ktoś z was się przypadkiem zastanawiał - tak czysto teoretycznie, bo wszak ludzie światli i inteligentni zwykli czasem ot tak, ku krotochwili snuć różne akademickie, niezobowiązujące rozważania (wszyscy wyłapali komplement? No) No więc jeśli ktoś się zastanawiał, czy pożarcie świeżo upieczonych drożdżowych bułeczek z czekoladą o godzinie 22, czyli niedługo przed pójsciem spać, jest dobrym pomysłem, no to ten ktoś już nie musi się dłużej zastanawiać, bo ja już wszystko przemyślałam, a nawet wprowadziłam w czyn, i chętnie się podzielę wynikami, a ten ktoś sobie może to po prostu przeczytać i spożytkować swój potencjał intelektualny na rzeczy równie ważkie, aczkolwiek do tej pory jeszcze nie przemyślane, na przykład czy jak już skolonizujemy Marsa, to Nutella będzie tam na pewno smakować i pachnieć tak samo jak na Ziemi, i jeśli nie, to czy tak na pewno, na 100 pro i na zicher, ta kolonizacja ma sens - koszty są wszak spore.


Albo czy warto opchać się w styczniu lodami czekoladowymi skoro na dworze jest -54792°C i właśnie siedzimy pod pięcioma kocami na kanapie, owinięci razem z tą kanapą i psem w następne pięć koców tworząc malowniczy i puchaty Kokon Przetrwania, i czy aby napewno tak bardzo chce nam się w tym momencie siku.

Albo co tam komu przyjdzie do głowy.


No to do bułeczek: otóż najsampierw wydaje się, że to najbardziej zaje-fucking-bisty pomysł na świecie jest, jak się pieką i pachnie w całym domu, i potem jak się je pożera, to też się tak właśnie wydaje, i jeszcze nawet z 15 minut później dalej tak się wydaje, i przechadzamy się po tym pachnącym domu dumni jak stado napuszonych pawi po ogrodach maharadży Dżajpuru.

A potem pomysł jakby zaczyna tracić na walorach.
Blednie coraz to troszkę bardziej.
Z każdą minutą gubi swój złocisty blask jak Jocelyn Wildenstein urodę po kolejnych operacjach plastycznych.
Aż w końcu pryska cały czar i zostają tylko fakty, mocne i nie do obalenia, zbrojone stalą fakty, że leżymy w łóżku szczelnie wypchani drożdżową bułą jak jamnik wieprzową półtuszą, i nie możemy zasnąć. Tyle że jamnik ma lepiej, bo nie musi wstać rano do pracy.

[Zjadłam 2 buły całkiem świadomie, a trzecia jakoś tak sama się zjadła, po kawałku, po cichaczu, z partyzanta atakowała małymi, chrupiącymi z wierzchu i mięciutkimi w środku kąskami. Broniłam się, ale cóż. Przegrywać też trzeba umieć, prawda?]

Ale jak wstałam rano potem, to w kuchni ciągle jeszcze tak pięęęęknie pachniało! :D
Bardzo to było miłe, bo jakoś tak się przez to wydawało, że jest cieplej. Bo rano zimno straszliwie jest, straszliwie. Ale popołudniami już da się żyć, no i jasno, jasno się robi - nawet tutaj, w krainie złośliwych deszczowców czatujących we mgle i wlewających deszczówkę ludziom za kołnierz.


Aha, aha, żeby nie przypisywać sobie niezsłużonego tytułu perfekcyjnej pani domu, co to wieczorami zamiast oddawać się relaksowi, miesi ciasta oraz ima się stymulacji pożycia intymnego drożdży, wtarabaniając im się bezczelnie do sypialni z garnkiem ciepłego mleka: bułki były z gotowca, z puszki.


..........................................................................
 
 
A teraz przejdźmy do części artystycznej programu.
(Chociaż z zeżarciem takiej ilości drożdżówy to też odwaliłam niezłą sztuczkę)
 
Oto kolejna odsłona galerii pt. "Coś mi się bardzo stało w głowę" czyli znowu Muzykantci z Bremy. Namalowałam ich już 14. Ale 5 trafiło prosto do kosza na makulaturę gdyż nie rokowali, że mi się kiedykolwiek spodobają. (Ani nie rockowali, hy hy. Smutasy.)
 
Kilku Muzykantów ro(c)kujących dziś dostanie w łapki Le Szop.


 
 
To zapraszam:
Osiołko, Piesełko, Kociełko oraz El Koguto, y la noche peligrosa, muy ciemna!
Olé!
 
 
 
 

 
 
 
........................................................
 
 
 
 

 

 
 
 
........................................................
 
 
 
 

 

 
 

........................................................
 
  
 
Tu właściwie dopiero wieczór zapada, jaśniej jest niż na reszcie obrazków:

 

 

 

 

........................................................
 
 
 

A tu to już w ogóle, jakieś zawieje i zamiecie, śnieżne wichury, czyli strasznie dramatycznie, bo wiadomo jak taki Piesełko z Kociełkiem na przykład nie lubią zamieci:

 

 

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Wyżej nosa gębę nosi - książe wielkomiejskich łosi - Bardzo głośno bije dzwon - no bo wewnątrz pusty on. Joł.


W shoppingowe centrum miasta Diabeł zapuszcza się niezwykle rzadko, gdyż od shoppingu stroni ogólnie, a w centrum to zwłaszcza. Ceny z kosmosu, nabzdyczeni sprzedawcy, ubrania porozwieszane według nieodgadnionych schematów i skomplikowanych równań trygonometrycznych; żeby obejrzeć w danym sklepie na przykład spodnie, trzeba przeczesać hektary tekstyliów, i jak już wyłuska się z tego gąszczu wszystkie wysepki ze spodniami, a z tych wysepek wszystkie te spodnie, co wpadły w oko, poprzymierza, ubierze się z powrotem i ruszy ku wyjściu, to nagle wpada się jeszcze na kilka modeli i to całkiem fajnych, ale nie ma się już siły iść znów do przymierzalni.


Po takiej walce, w góra trzech sklepach, jest się wrakiem Diabła.
(Po takiej walce nawet sam Belzebub wyglądałby jak wytargany przez dobermana i spuszczony w kiblu nietoperz)

A takiego sklepu, w którym jest całkiem ciemno, a sterty ubrań są podświetlone tylko malutkimi lampkami, więc dopiero po wyjściu można właściwie zobaczyć, co się kupiło, no to takiego sklepu to już zupełnie nie rozumiem. A tym bardziej kilometrowej kolejki ludzi czekających na wejście, co obserwowałam podczas trzech weekendów pod rząd. (To było już ze dwa lata temu co prawda, może teraz już zapłacili zaległe rachunki za prąd i im włączyli? A do świątyni shoppingu mieszczącej ten dziwny przybytek wchodzę ze względu na najlepsze na mieście lody. Normalnie smakują prawie jak te 16 lat temu na Sycylii!)

No i w centrum jest też sklep z pysznymi herbatami, od których diabelska dusza jest uzależniona. Obsługa oczywiście wzorowo nabzdyczona. Ostatnim razem małolat nieudolnie pozujący na Arcyksięcia Pomorza Króla Bawarii i Saksonii Udzielnego Władcy Krainy Oz I W Ogóle Wszystkiego, albo conajmniej jego najosobistszego lokaja:


- Poproszę 100 gram tej zielonej herbaty z borówką.
- Oczywiście. Ale ta herbata jest bardzo lekka, dlatego wezmę dużą torebkę, taką na 200 gram, ale odważę do niej 100 gram.
- Dobrze, w porządku.
- To będzie tylko 100 gram, tylko torebka taka duża, widzi pani?
- Tak, dobrze.
- Bo ta herbata jest bardzo lekka i luźna, więc objętościowo to ona zajmuje więcej miejsca.
- Mhm, tak tak. (whatthefuck?!)
- ROZUMIE PANI? (I patrzy na mnie z wyraźnym politowaniem, odziany w ten swój zielony fancy fartuszek)
- Tak, ROZUMIEM. Chce pan to na piśmie?
- ... (wymowne milczenie, wyniosłe spojrzenie)


Ah, borze herbaciany, wystarczy obcy akcent, albo zbyt zmęczony wyraz niepokolorowanej Guerlainem twarzy, i już niektórzy traktują człowieka jak ostatniego idiotę, to się pewnie nigdy nie zmieni. Ale o dziwo klient odstawiony jak szczur na otwarcie kanału, chociaż mówiący po ledwo-co-niemiecku, ze śladową inteligencją i akcentem z najodleglejszych rubieży mgławicy Andromedy, traktowany jest normalnie, choćby miał krabie odnóża wystające z Laboutinów i chlapał smrodliwą plazmą na marmurowy kontuar. No taka sytuacja, wielokrotnie zaobserwowana w wielu sklepach w złotych świątyniach shoppingu.

Dlatego wolę moją dzielnicę, gdzie ludzie są normalniejsi a sklepy mniejsze. A herbatę z tego sklepu z zielonymi fartuszkami ostatnio zamówiłam po prostu przez internet (nic nie poradzę, jest najlepsza). A kiedyś mieli tam jedną bardzo fajną, miłą sprzedawczynię. W czasie rozmowy z nią okazało się, że jest... Polką :) No ale już jej nie ma, widać nie wpisywała się tym ludzkim zachowaniem w politykę firmy.

Piniondz, piniondz rządzi tym światem niestety. I niekoniecznie im wyższa cena, tym więcej wzamian.

I teraz śpiewamy wszyscy razem proszę, na modłę "Maxi Kaz" T-Raperów Znad Wisły:


To jest miasto, to jest city,
gniazdo królów prosperity,
wszystko nowe i najlepsze,
latte z solą, jogurt z pieprzem.

Lody z konia, sok z kasztanów,
szaszłyk z malin i łopianu,
w musie z siana baranina,
beztłuszczowa light słonina.

Grzybnia świeżo wyciskana,
wegańska kura z banana,
pieczone eko-motyle,
suflet z gżdacza w gwiezdnym pyle.



Heeej - hooooooo,
Heeej - hooooooo,
Łupu - cupu - remi - demi,  

gołąb z ręki ziarno je mi,
czuje się jak Wielki Basza,
a to tylko zwykła kasza.


 

Na diamentowej ulicy,
na złotych ludzi dzielnicy,
młode chłopię w butach z węża,
wdzięki chuderlawe spręża,
i do ciała pięknej Qasi
opalonej, wzrok swój łasi.

Szelki z drutu, spodnie z łyka,
chłopak-bajka, fantastyka,
wdzięk flaminga, broda drwala,
wyskubana brew zniewala.

Qasia marek jest królową,
oraz vlogerką modową,
nabytek tego miesiąca:
skarpety z uszu zająca.

Torba z bobra, talia osia,
cud-zegarek z moszny łosia,
szal z kapusty, krokodyle,
Qasia nigdy nie jest w tyle.

Wdzięków dziewczę ma bez liku:
rzęsy z futra, szpon z plastiku,
z gazet posklejane gusty,
i wzrok idealnie pusty.



Heeej - hooooooo,
Heeej - hooooooo,
Łupu - cupu - remi - demi,
gołąb z ręki bułkę je mi,
czuje się jak wielki bóg,
a durny jak siana stóg.


joł.


¯\_(ˆ~ˆ)_/¯

Niech żyje normalność.
Wasz MC Diabeł.

 
p.s. potencjalnych producentów piosenki informuję, iż ceną jest domek w odludnej, nadmorskiej części Algavre wraz ze skromnym uposażeniem.


...................................................



A skoro już tak muzykujemy dzisiaj, to proszę:
Muzykanci z Bremy - czyli Diabeł nurza się, co prawda nieudolnie jeszcze, w akwareli.











Sylwetki nie są idealnie dopracowane, gdyż są very very malutkie.














Cienie domków i muzykantów są skopane, tak. Ale dalej się pilnie uczę. (Co w przypadku moich możliwosci czasowych oznacza jakieś 4 godziny w tygodniu) Weekend był pod tym względem z leksza frustrujący. Frustracja najpierw była wściekle różowa i kształtem nieudolnie usiłowała robić za flaminga, a potem intensywnie zczerwnieniało jej lico i przybrało formę bardziej udanych już maczków, co tylko listki miały skopane. 
Na pocieszenie rozpoczełam wymyślanie nowej, godnej uwiecznienia bohaterskiej pozy dla Pegaza Herozjusza. Coming soon, sis 'n' bros. (Czy jak tam tera mówio te rapery)



środa, 11 stycznia 2017

Władcy jeziora.

Po długim nasłuchiwaniu nabrałem pewności, że w najbliższym otoczeniu nikogo nie ma. Zdecydowałem się więc w końcu wyjść z mojej ciasnej kryjówki wśród skał. Była niezbyt wygodna, ale za to głęboka, dzięki czemu byłem w niej całkowicie bezpieczny. Zdrętwiałe nogi aż prosiły się o rozprostowanie i bardzo chciało mi się pić. Wiedziałem, że kawałek drogi stąd leży jezioro o jasnych, skalistych brzegach, w którym woda była zawsze zimna i świeża.

Ruszyłem w drogę, cały czas bacznie rozglądając się dookoła. Wiedziałem, że Oni zjawiają się zawsze całkiem nieoczekiwanie; relacje tych nielicznych szczęściarzy, którym udało się ujść z życiem z Ich obław, nie pozostawiały tu cienia wątpliwości. Za to bardzo ciemny i głęboki cień kładło to na nasze życie. Żyliśmy w ciągłym strachu, w prymitywnych siedliskach, które często musieliśmy opuszczać nieoczekiwanie i w popłochu, i tak już od pokoleń, odkąd pamiętają Najstarsi i jak mówi ich wiedza przekazywana od zawsze, od pierwszych przybyłych tu naszych. Właściwie nikt nie wiedział, czego Oni od nas chcą, skąd wzięła się Ich wrogość. Czemu nas porywają, a często po prostu zabijają na miejscu, z wyrazem satysfakcji i chorej ekstazy na ich strasznych, wielkookich twarzach. Co się dzieje z porwanymi? Jaki straszny los ich spotyka, gdzie ich zabierają, czy długo potem muszą cierpieć?

Nikt z uprowadzonych jeszcze Im nie uciekł. Nikt. Ani razu.

Nareszcie dotarłem nad jezioro. Niektórzy twierdzili, ze to Oni stworzyli ten świat - a więc i to jezioro - i dlatego z nami walczą. Nie chcą się dzielić. Ale ja nigdy nie potrafiłem w to uwierzyć; no bo jak można stworzyć jezioro? Albo drzewo, czy góry? Bzdury, próżna gadanina dla zamaskowania niewiedzy.

Teraz tylko wystarczyło zejść kawałek po stromej skale do leżącego nisko lustra wody. Już czułem jej orzeźwiający zapach i chłód, aż zakręciło mi się w głowie. Z trudem pohamowałem się przed zbiegnięciem w dół - gładkie, skaliste wybrzeże stanowiło spore ryzyko wpadnięcia do wody, a jezioro było głębokie. Krok za krokiem schodziłem ostrożnie coraz niżej, aż dotarłem do prawie nieruchomej, spokojnej głębi. Zacząłem łapczywie pić, woda była odurzająco świeża.



 

 

Pojawili się znienacka, tak jak to zawsze opowiadali Najstarsi.

Całkowicie mnie zaskoczyli, nie usłyszałem nic. Poczułem tylko nagle cień na plecach - Oni byli od nas znacznie więksi. Jak mogłem tak stracić czujność! Poczułem jak cały zaczynam się trząść. Tutaj, na tej stromej skale, nie było szans na ucieczkę. Odwróciłem powoli głowę w ich kierunku, mimo paraliżującego strachu czułem jakąś przemożona chęć ujrzenia, jak wyglądają z bliska nasi oprawcy. Do tej pory widywałem ich tylko z daleka - na moje szczęście. Cóż, nić powodzenia się urwała, jak widać. Przeszedł mnie nagły dreszcz. To już koniec? Tak po prostu?

Byli we czwórke. Cztery smukłe, wysokie postacie, całkowicie czarne, z wyjątkiem głów i dolnych fragmentów elastycznych kończyn zakończonych kilkoma szponami - te były jasne, koloru słomy albo jasnego piaskowca. Głowy dwóch postaci okolone były równie jasnymi, zmierzwionymi włosami średniej długości. Stały obok siebie i wskazując na mnie, wydawały syczące dźwięki w swoim dziwacznym języku. Trzecia postać miała włosy długie i gładkie jak pajęcza nic, jej oczy wbijały się we mnie niczym dwa błyszczące kolce pełne jadu, a wykrzywione w brzydkim grymasie obrzydzenia usta ukazywały białe zęby o ostrych kłach.

Czułem ogarniającą mnie coraz bardziej panikę i czysty, zwierzęcy strach. Nie byłem w stanie się poruszyć; chłodna, orzeźwiająca woda w żołądku wydała mi się nagle ciężką bryłą lodu przykuwającą mnie do gładkiej skały. Co ze mną zrobią? Zabiją od razu czy zabiorą ze sobą? Czy lubią zadawać ofiarom ból?

I wtedy zobaczyłem twarz czwartej postaci, stojącej nieco z tyłu. Miała krótkie, ciemne włosy przylegające do głowy i duże oczy o lekko lustrzanej powierzchni. Aż zatrząsłem się od skoncentrowanej w tych oczach nienawiści i wstrętu; czwarta postać patrzyła na mnie jak na coś gorszego i ohydnego, plugastwo które należy jak najszybciej zlikwidować, zabić, bo niegodne jest życia. Wydawała gardłowe, warkotliwe dźwięki, a przy jej ustach wisiały strzępki piany nadając twarzy wyraz wściekłego drapieżnika. Była przerażająca. Poczułem nagły ucisk w gardle, jakby już złapała mnie swoją długą, szponiasta kończyną.

Więc tym dla Nich byliśmy? Nawet nie wrogami, tylko po prostu czymś w rodzaju skazy, brudu zanieczyszczającego Ich świat?

Poczułem jak jeżą mi się wszystkie włosy a nogi tracą czucie, i że zaczynam ześlizgiwać się w stronę jeziora. Dalej jednak nie potrafiłem się poruszyć. Mogłem tylko czekać na Ich pierwszy ruch, szach i mat. Wszystkie cztery postacie otaczały mnie zwartym szeregiem, a z tyłu była woda.

Zabiją mnie? Czy zabiorą ze sobą?

Nagle mur czarnych postaci zafalował, rozstąpił się, wszystkie cztery odwróciły się patrząc do tyłu. Nadchodził stamtąd piąty z ich gatunku. Chociaż był jeszcze dość daleko, widziałem że jest większy i znacznie masywniejszy od pozostałych. Czy to on zadecyduje, co ze mną zrobić? A może od razu mnie zabije, może taka była właśnie jego rola - kata i oprawcy, a tamci to tylko tropiciele?

Nie chciałem umierać. Bardzo nie chciałem. Wiadomo - kto chce. Czułem, że ta piąta postać oznacza koniec. Nie mogłem tak stać aż się do mnie zbliży, musiałem się ruszyć. Musiałem się ruszyć! Wykorzystać to, że nie patrzą.

Całą siłą mojej otępiałej ze strachu woli zmusiłem nogi do ostrożnych, drobnych kroków w lewo. Pamiętałem że tam niedaleko, wsród skał, była inna kryjówka, znacznie płytsza niż moja, ale jeśli tylko udało by mi się dotrzeć do niej niezauważonym, może się nie zorientują gdzie jestem. Małe szanse powodzenia, ale lepsze niż nic. Zrobiłem kilka następnych kroków na niebezpiecznie chybotliwych nogach. Piąta postać była coraz bliżej, pozostałe cztery wszystkie na raz coś do niej mówiły piskliwie skrzypiącymi głosami, wskazując na brzeg jeziora.
Szybciej. Szybciej! To moja jedyna szansa!

Przeszedłem już spory kawałek, kiedy nagle cztery postacie odwróciły się spowrotem w moją stronę. Zamarłem w absolutnym bezruchu, starając się nawet nie oddychać. To koniec, teraz na pewno rzucą się na mnie, udaremniając ucieczkę.

Ale o dziwo nie zrobiły tego, tylko ich nieprzyjemne głosy stały się głośniejsze; obróciły się znowu w kierunku nadchodzącej piątej postaci jakby wzywając ją do pośpiechu. Lustrzane oczy czwartej znowu skierowały się prosto na mnie, przesycone tym wstrętem i obrzydzeniem, od którego aż się cały przykurczyłem. Ale wydało mi się, że dostrzegłem w tych oczach ślad jeszcze czegoś, czego nie umiałem do końca określić, coś jakby... strach? Nie, to przecież niedorzeczne. To co w takim razie? Ale nie czas był na rozważania, musiałem ratowac życie.
Teraz albo nigdy.

Poczułem nagły przypływ sił, w głowie mi huczało i pulsowało, przed oczami miałem ciemne plamy, ale zmusiłem się do jak najszybszego biegu. Obojętne mi było już, czy się ześlizgnę, czy nie. W końcu jeśli zginę w wodzie to nawet chyba lepiej, niż dostać się w Ich ręce. Ostatkiem sił dopadłem kryjówki. Czy mnie zauważyli? Łomot w głowie był tak silny, że myślałem przez chwilę, że Oni też go usłyszą. Ale nie, nikt nie nadchodził.
Wtuliłem się w skalną szczelinę. Czy mnie szukali? Widzieli, w którą stronę pobiegłem? Huk i pulsowanie w głowie powoli ustawały. Dalej nikt nie nadchodził.
Czyżby naprawdę się udało? Powoli zaczynałem snuć cienką nić nadzieji...



 

---------------------------------------------------------------------------------



 

Stałam w łazience myjąć zęby. Ubrana byłam w czarny dres, który zakładam na fizjoterapię racicy, więc bardzo uważałam, żeby się nie popluć pastą. Może dlatego dopiero po chwili zauważyłam siedzącego w otwartej ubikacji wielkiego, szaroburego pająka. Z piersi mej wyrwał się krzyk, zniekształcony nieco przez miętowa pianę wypełniającą mi otwór gębowy.
"Mmmmmggg, mmmmmhhh, aaaa!" wołałam, co miało znaczyć "Pająk, pająk, aaaa!"

Z pokoju graniczącego z łazienką wyszło Dziecko Zpiekłarodem i z wielkimi znakami zapytania w oczach spojrzało w kierunku, w którym z zacietrzewieniem dźgałam palcem.
"Eine Spinne, eine Spinne, aaaa!" zawołało Dziecko, gdyż akurat były u niej dwie koleżanki mówiące tylko w lokalnym narzeczu.

Koleżanki wyskoczyły z pokoju jak na sprężynkach, i wszystkie cztery otoczyłyśmy murem wychodek. Tak się akurat złożyło jakoś, że one też były wszystkie ubrane na czarno.

Stoją więc cztery baby o złych twarzach, w czarnych szatach, na równie czarnym tle muzyki Marylina Mansona i z piorunami w oczach lampią się na amatora chłodnej, zdrojowej wody o zapachu "Morska Bryza".
Biegnę po Borsuka. To znaczy najpierw po szklankę, a potem po Borsuka. Siedzi na sofie i złośliwie udaje, że nie wie o co chodzi.
"Mmmmmggghhh!! MMMMMMMM!!!!!" tłumaczę. Chociaż przecież wiem, że wie.
Stawiam szklankę Borsukowi na stoliku i lecę spowrotem na plac boju. Koleżanki-blondynki szepczą coś cicho, zmartwiałymi z emocji usty.
Długowłose Dziecko Zpiekłarodem spogląda w kierunku pająka skrzywioną fizjonomią.
Ja stoję z pianą w ryju i gulgoczę.
Borsuk złośliwie się ociąga, idzie poooowoooooli, pająk tymczasem chyba coś wyczuł bo próbuje dać nogę. Trochę się ślizga, ale w momencie jak Borsuk już prawie-prawie przystawia do niego szklankę - udaje mu się uciec gdzieś w wyłożone kafelkami zakamary.

I siedzi tam snując cienką nić nadzieji.
Ja natomiast trzeci tydzień mam syndrom pomidorowego ogonka...

(mRufie jeszcze raz dzięki za ten filmik, to jest doskonałe i prawdziwe - ten facet naprawdę wie, co mówi)

 

---------------------------------------------------------------------------------




A obrazek na dziś? Nooo, napewno nie główny bohater tego wydarzenia, ooooohoho, nie-nie-nie.

No to rybka w takim razie. Nie w temacie co prawda (chociaż w sumie to jezioro) (a w tym jeziorze sum) ale rybka zawsze dobra jest. Zwłaszcza, że jeszcze z Braćmi P. ;)




Meduza Jolanta, Miss Akwenu, wraz z ławicą fanów, oraz Bracia Plankton, oniemiali i bladzi - trochę z z zachwytu, a trochę z winy podłej jakości skanera.
 
 
 

 
 

 

środa, 4 stycznia 2017

Siły rządzące wszechświatem.


Dzień dobry kochane Misie, dzisiaj proszę przywitać się po raz kolejny z Lisem Stefanem. Śpi akurat, wiem, ale dam mu do przeczytania, jak tylko się obudzi.

Jak widzimy, Stefan zdecydował się tego wieczoru na małą drzemkę na świeżym powietrzu. Dla zdrowotności, bo cicha, spokojna ta noc była, i bezwietrzna (ah Stefanie, gdzie jest takie miejsce na mapie, gdzie aktualnie wiatry nie ciskają w twarz wyliniałą mewą, śniętym śledziem i reklamówką z Lidla?)

Na świeżym śniegu, do którego ja pałam odrazą wprost nieopisywalną, Stefanowi leży się mięciutko i wygodnie, puszyste śnieżynki spadają mu na pyszczek i łaskoczą - nasz Lis śni przez to o wsadzaniu nosa w puchate dmuchawce na słonecznej, zielonej łące i wcale nie jest mu zimno.

Jak się ma futro i TAKI ogon, to można!

A nawet jak w końcu zmarznie, to schowa się znowu do domku, w którym jak widać, przezornie zostawił włączone ogrzewanie, gdyż jest bardzo mądrym lisem.

Na razie jednak śpi i śni o buszowaniu w trawie i pogoni za motylkami siadającymi na dmuchawcach.

 
 

 
 

 
 
 
Właściwie to ten obrazek miał wyglądać całkiem inaczej: określone czarnym konturem jednokolorowe powierzchnie. Jednoznacznie zdefiniowane barwy. Błyszczący werniks. I koniecznie coś złotego!
 
 
No. To tyle, jeśli chodzi o plany:




Bo jak raz pomyślałam, że "może tylko tutaj trochę przetrę" i drapnęłam metalową szczoteczką - tak już przestać nie mogłam, gdyż to niezwykle wciąga...

To jest tak, jakby otworzyć paczkę pysznych ciasteczek w ciemnej czekoladzie i powiedzieć sobie "Zjem tylko jedno".

He he he.

No przecież od razu człowiek ma ochotę wyśmiać sam siebie i w głowę się stuknąć patelnią, że takie bzdury wygaduje. Prędzej piekło zamarznie, niż ludzkość oprze się Mocy Ciasteczka.
Tak, to jest naukowo udowodnione. Po zjedzeniu pierwszego ciasteczka wpada się w cookie-fiever i jest to silniejsze od... eee... od wszystkiego właściwie, a już najwłaściwiej i najbardziej to od zdrowego rozsądku, który siedzi wtedy tylko w kąciku, z twarzą wtuloną w swoje ramię oparte o ścianę, ozdobiony gilami do pasa i leje rzewne łzy. Potwierdziłam to osobiście i wielokrotnie, ciągnącym się całe lata eksperymentem na samej sobie, bo ja z wielką ochotą i ogromnym zaangażowaniem poświęcam się nauce. (Jeśli ma związek z ciemną czekoladą)
 
 
 
 
Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.
Tak, tak, i chwala ci za to :D
 
 
 
 
 
Dobra, odbiegłam od tematu zdaje się, wróćmy do Stefana: więc zaraz w tym transie zaczęłam tu i ówdzie siać chaos i zniszczenie grubym papierem ściernym, dziobać Stefana nożem (ja podła!), ciapać starym, kostropatym pędzlem, i znowu szczoką matalową go kłuj kłuj! No i było tak fajnie, że po skończeniu i   zabalsamowaniu zwłok  zawerniksowaniu pierwszego Stefana (na matowo) zakrzyknęłam od razu jak to krzyczy każde dziecko ściągane z kolorowej karuzeli: "Jeszcze raaaaz!!!"
No i był jeszcze raz:
 
 

 
 

 
 



 
 
 
Tu można sobie znaleźć podobieństwa i różnice:
 
 
 

(Ten Stefan z misiem będzie u Le Szopa, 30 euro + okolo cos 6-8 euro przesyka, jakby ktoś go zapragnął drogą nieoficjalną, to pisać)

 
......................................................................................................................
 

To na koniec jeszcze jeden element ze świata sztuki, tym razem poezja:

Po drodze z pracy do lokalnego dworca mijam placyk, na którym dwa razy w tygodniu "rozbija się" targowisko.
I jest budka z serem.
A na budce slogan reklamowy o silnym zabarwieniu poetyckim, świadczący niezbicie o tym, iż Sprzedawca Sera to nie tylko sprzedawca sera, ale też człowiek o wrażliwym wnętrzu, wielbiący Homera&Goethego&Co, być może nawet deklamujący liryczne, wzniosłe werseta podczas wykonywania przyziemnych czynności kramarskich!
Poemat leci tak:


Käse, Käse, tra la la
Käse ist für alle da!

czyli w wolnym tłumaczeniu:

Serek, serek, sru tu tu,
Serek jest dla wszystkich tu!


To zdecydowanie poprawia nastój :)




 
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...