wtorek, 23 grudnia 2014

Co tam panie we wszechświecie? 5

Niepublikowane dotąd zapiski z obserwacji „orbium coelestium"



Gwiazdka moi mili - a więc wspaniałe okoliczności przyrody na kolejne sekretne fakty z życia gwiazd. Jak zwykle, z tajnego notatnika Mikołaja Kopernika.
Enjoy.
 
 
 
Także więc, ten, no - przyjemnej gwiazdki, już do was leci ;)
 
 

środa, 17 grudnia 2014

Kazimierz i Lucyna - czyli - to the moon and back.


Dziś opowiem wam bajkę. Tylko nie zaśnijcie przed końcem :)

 
Kret Kazimierz nie widział za dobrze. Jak to kret. Zresztą w dzień słońce świeciło tak mocno, że jeśli tylko odważył się wyjrzeć z podziemnego korytarza, zaraz aż trzeszczało mu w uszach i chrupało w zębach od tego oślepiającego blasku. Potem jeszcze długo bolała go głowa i musiał brać aspirynę, a bardzo nie lubił łykać tabletek. A jak próbował potem kopać tunel, to przybierał on niestety całkowicie bezsensowne i nieużyteczne kształty.
Co innego w nocy. W nocy na powierzchni ziemi panowała podobnie aksamitna i miękka ciemność, jak w krecich korytarzach. Tylko w dolinie za rzeczką widać było światła miasteczka, a po odległej ulicy czasami przejeżdżały auta, świecąc białymi i czerwonymi oczami. Poza tym wszystko oblewała ciemna, chłodna i przyjazna noc. Kret Kazimierz bardzo lubił nocne niebo - słońce zastępowały wtedy gwiazdy, które wyglądały jak małe, błyszczące żuczki chodzące w głębokim cieniu pod wysoką trawą na łące Kazimierza.
Ale najpiękniejszy był księżyc. Czasem rożkowaty, w kształcie smakowitej poczwarki, a czasem okrąglutki - też jak poczwarka, zwinięta w kulkę do snu. Świecił na łąkę łagodnym, bladym blaskiem i tylko dzięki niemu Kazimierz mógł zobaczyć, jak właściwie ta jego łąka wygląda. A im dłużej patrzył Kazimierz na księżyc, tym większej nabierał ochoty, żeby przypatrzeć mu się z bliska, żeby go dotknąc i może tak trochę nadgryźć? (A nóż nie tylko wygląda jak poczwarka, ale i tak smakuje?)
W tym celu Kazimierz przedsięwziął niezwykle sprytny - i, nie ukrywajmy, dość karkołomny - plan. Niedaleko miała swoją norę nornica Lucyna, która często chodziła do ludzkich domów po jedzenie, i przy okazji wynosiła czasami różne inne rzeczy, najczęściej ponętnie błyszczące albo miło szeleszczące. Takie już bowiem są nornice. Za kilka soczystych dżdżownic wytargował więc Kazimierz od Lucyny przyciemniane gogle (gdyby księżyc z bliska jednak świecił zbyt jasno dla krecich oczu) i dwie sprężyny z materaca.
Teraz mógł wcielić swój plan w życie. Wspiął się na gałąź rosnącego w pobliżu małego dębu (i przekonał się, że wspinanie to naprawdę ostatnia rzecz, do jakiej stworzone są krety). Otarł pot z czoła, nałożył gogle, do stóp przywiązał sprężyny... i... hop! Rzucił się w dół! I jeszcze nie zdążył się nawet porządnie wystraszyć, a już odbił się od ziemi i leciał w górę! W uszach mu szumiało, trawa oddalała sie od niego, kretowisko stawało się coraz mniejsze i mniejsze, widział z góry miasteczko i - ojej! - jaka wielka była jego łąka!
 
 
 
 
A potem Kazimierz rozejrzał się na boki. I wszędzie były gwiazdy! Migotały i tańczyły wokół niego, na tle granatowego nieba. A w górze - księżyc, przepiękny! Wielki i jasny, coraz większy i większy, otulał Kazimierza swoim miękkim, mlecznym światłem, nadając kreciemu futerku elegancki, srebrny połysk. I już Kazimierz otworzył pyszczek, już chciał tak delikatnie, jednym zębem, spróbować nadgryźć krawędź księżyca, gdy ten nagle zaczął się oddalać i maleć! Ah, Kazimierz spadał! To koniec lotu... Na spotkanie wyszły mu czubki łąkowych roślin, miłosiernie łagodząc upadek. Oszołomiony lotem Kazimierz, z błogim uśmiechem na pyszczku, ściągnął gogle i odwiązał sprężyny. Spojrzał jeszcze raz w górę, a potem, na drżących z wrażenia łapkach wszedł do swojego ulubionego korytarza i położył się na plecach na miękkiej ziemi. Trochę kręciło mu sie w głowie, a serce biło mu bardzo mocno. Przez wejście w kretowisku wlewał się blask księżyca, a w czarnych ścianach korytarza migotały jak gwiazdy kwarcowe drobinki. Szczęśliwy Kazimierz nawet nie zauważył, kiedy zasnął, i śniło mu się, że płynie powoli przez nocne niebo, a gwiazdy łaskoczą go w boczki.
 
Koniec.



To taki tekst motywujący, żeby wytrwać w postanowieniach noworocznych (jeśli jakieś robicie) - wszak chcieć, to już prawie móc! A także, i przede wszystkim, ku pamięci babci, która całe lata niestrudzenie i z anielską cierpliwością opowiadała pewnemu małemu diablęciu przy jedzeniu wymyślane na poczekaniu bajki o przygodach krecika...
:)
 
 
 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Przedświąteczny chaos i laurka z piekła.

Dziś krótko o tym, jak to niektórzy tracą głowę w tym "gorącym", przedświątecznym  okresie:
 
 
 
 
Mnie dany problem na szczęście nie dotyczy. Moja krew płynie spokojnym, zimnym karpiem... (bo prawdopodobnie powoli zamarza).
 
A teraz znów coś z całkiem innej beczki.
9 miesięcy bloga wydało na świat okragłe i pulchniutkie 10.000 wejść... A ani mi na początku przez myśl nie przeszło, że choć do jednego tysiąca dojdzie! W życiu. Serio serio. Siedzę i smarkam w botwinę ze wzruszenia! (i wyjątkowo jestem poważna, naprawdę).
Przybijam więc wam wirtualnego żółwika i zgodnie z odebraną w dzieciństwie edukacją przedszkolną (bo czym skorupka za młodu nasiąknie...) naskrobałam dla was tę otę tu laurkę.
(w oku - łezka wyżej wymienionego wzruszenia)
 
Dziekuję wam, naprawdę. Bo w sumie to zakładałam, że pies z kulawą nogą tu nie zajrzy. A co dopiero, że niektórym się spodoba i będą zaglądać regularnie i nawet dobrym słowem uraczą. A to, powiadam wam, czekolada na mą duszę i cement na mą kąstrukcję psychiczną!
 
 
 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Czym skusić diabła i czym to się kończy.


 

W piątek wieczorem, na dobry początek weekendu, doszła do mnie paczka z kosmiczną poduszką :)

I nie wiem właściwie, czy diabłu wypada tak mówić, ale BOSKA jest! I powiem jeszcze tak: IDEALNIE pasuje kolorem do krzesła w Zakamarze Buraczanej Twórczości! Także wiecie, ten, nie dość że w Zakamarze jest teraz mega wypas, to jeszcze jest to mega wypas dizajnerski!!! No? I kto mnie przebije? No?

Dzięki ci Elżbieto, matko kosmicznych stworów!

Z tej całej radości zrobiłam prażone migdaly w karmelu. I TAK SIĘ ICH NAJADŁAM, ze czułam sie jak nadziana, przygotowana do pieczenia świąteczna kaczka, czy inna gęś. Jeszcze tylko dołożyć śliweczek, w ryj wetknąć jabłko i gotowe.
Nie bez znaczenia jest tu pewnie fakt, że tuż przed tymi migdałami bezlitośnie odgryzłam głowę i górną część korpusu ciemnoczekoladowemu Mikołaju After Eight. No bo one są tylko na święta, a tak to są tylko te After Eighty - czekoladki, nadziewane pastą do zębów. A Mikołaj ma smaczny, pusty łeb z lekko miętową nutką. Mniam.

No i po tych wszystkich ekscesach to myslałam, że mi przyjdzie kopyta wyciągnąć. Serio.
No ale co, sam sie diabeł durny skusił, to miał. (Nawet  Bestia  nie musiała się do swoich zwykłych forteli uciekać, tym razem to byłam ja sama, z własnej woli.) Zostało opaść na kanapę i wachlować się ogonem.

 
 
A teraz z całkiem innej beczki: co ma cztery łapy, wyszczotkowaną, rudą kitę, i z tego co wiem, skromny wianuszek oddanych fanek? Lis Stefan oczywiście! Dziś oddaje się do dyspozycji swych wielbicielek jako tapeta kąputrowa lub bardziej światowo łolpejpar. Żeby sprowadzić Stefana w swoje progi, kliknij go tylko prawym sierpowym i zapisz!
Zrobiłam cztery wielkości, jakby się komu tapeta spodobała, a nie znajdzie swojego rozmiaru - pisać w komentarzu, to dodam.


1024 x 768
 
 
 
1280 x 960
 
 
 
1280 x 1024
 
 
 
1920 x 1200
 


 


Apdejt.
A jamnik w ogniu wyglądał tak.
I patrzył też tak. Może go sweter drapał...

 
 
 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Jamnik w ogniu

Moja ulubiona pora roku to jesień.



Buu-

      uuu-

             aaa-

                   aaaaaaaaaa-

                       haa-

                     haa-

          haaaaaa!



BAZINGA!

Oczywiście że nie. Moja ulubiona pora roku to lato nad brzegiem morza, koszulka na ramiączkach i luźne, lekkie spodnie.

ALE! Jednak tak mnie jakoś wzięło na jesień, pewnie dlatego, ze ta cholerna zima już lata w powietrzu, a ona jest jeszcze gorsza. Szczególnie rano, jak zamarzam na sztywno w połowie drogi z łóżka do łazienki.
(I to nie dlatego, że potrzebuję 20 minut na przejście przez buduar, oranżerię, salę balową i gabinet myśliwski do Pokojów Kąpielowych w innym skrzydle pałacu. Choć właściwie to skandal, że nie dlatego.
Ale pomińmy.)

I mój jesienny faworyt: wielki rudy jamnik w dzierganym na drutach płomienno pomarańczowym swetrze z golfem, stojący pod bankiem z małą, szarą babinką na drugim końcu smyczy. Już lat temu wiele, bo jeszcze w liceum, ale do tej pory mam go przed oczami jak sobie tak stoi w tej wszechogarniającej szarości i burości, jak - pardon le mot, jamniku - żywa pochodnia.


 
 
 
No ale listki, kasztanki i inne jesienne duperelki już za nami niestety, nadciąga dno totalne, marazm i zgnilizna. Czas ciemny, zimny i posępny, kiedy na drzewach zamiast liści rosną mokre, smutne wrony i poszarpane reklamówki-jednorazówki. Kiedy największym osiągnięciem każdego dnia jest utrzymanie oczu otwartych, mózg zamienia się w spleśniałą galaretę (po czym zamarza i pęka, i to dlatego tak głowa boli), a biometr jest niezmiennie niekorzystny.
Grudzieństyczeńlutymarzec - to zdecydowanie najmniej atrakcyjna oferta naszej strefy klimatycznej. Powinni nam za to płacić. Rękąpęsaty żądam, czy cóś. Zadośćuczynienia za straty moralne.

Poza tym piekło mi zamarza. Poważnie. Znaczy, ogrzewania w biurze nie ma od piątku. W piątek "uciekłam" po czternastej, nie wytrzymałam całego dnia. Jak będzie dzisiaj - zobaczymy...
 
Z lodowatym pozdrowieniem,
Jej Oziębła Wysokość


 
 
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...