poniedziałek, 30 listopada 2015

Gadał diabeł do obrazu, a obraz mu ani razu.


Się mi tak przyśniło:


Jest zimowa noc, stoję nad ogromnym, czarnym jeziorem, po którego drugiej stronie widać przysypany śniegiem drewniany dom wsród przysypanych śniegiem drewnianych drzew. I nie wiem czemu, ale koniecznie muszę się do tego domu jak najszybciej dostać. Tylko to jezioro! Aż tu nagle podchodzi do mnie lis. Jest bardzo puchaty i biało-srebrzysty, futro mu się tak ślicznie błyszczy i opalizuje w świetle księżyca, w sumie wygląda jakby było z pociętych na wąskie paseczki foliowych woreczków i srebrnej folii, wymieszanych razem, taki dyskotekowo-sylwestrowy lisek. No i ten lis mówi do mnie (tak, tak, lis do mnie mówi) że mam nie pękać, tylko wsiadać mu na grzbiet i lecimy. I nagle robię się taka jakaś mniejsza (albo on większy?) no, w każdym razie siedzę na tym lisie całkiem wygodnie, nie zgniatając go jednocześnie na nielotne frisby z wyłupiastymi gałami, jestem zagrzebana w puchate kłaki, i frrrrru! Lecimy. A w górze czas jakoś tak zwalnia, niby lecimy, ale bardzo powoli, wszedzie dookoła jest czarne niebo pełne migoczących gwiazd. W dole widzę ciemne jezioro, w którym te gwiazdy się odbijają, dach domu, dym z komina i wielką, bezkresną równinę pokrytą śniegiem. W końcu zaczynamy lądować, stajemy pod drzwiami domu. "Widzisz? Mówiłem." - mówi lis, jakby chcąc rozwiać ostatnie ewentualne wątpliwości, że naprawdę gada. Po czym sam się rozwiewa. Znika. I sen też się rozwiewa.


I chociaż zimy nie cierpię, to ten sen był bardzo fajny. Poproszę częściej takie, przefiltrowane przez 3 tęcze i chusteczkę z różowego włosia jednorożca (ha! teraz wiecie, na co został zużyty ostatni jednorożec! Na środki halucynogenne.) Się potem cieszę jak dziecko. Sportretowałam nawet tego latającego celofanowego futrzaka, żeby nie zapomnieć - i zagaduję nieśmiało od paru dni, ale on nic! Milczy. Ale za to ciągle lata - trzy razy już spadł z półki.
 
 
 
 
 
....................................................................................................

A jak już o spadaniu mowa: rozwaliliście kiedyś dezodorant w kulce o podłogę? (Kupiłam taki w szklanym opakowaniu i oczywiście zaraz po kilku dniach SRRRU! na kafelki. Jak nigdy w życiu mi żaden nie upadł - to teraz ten szklany przeciez MUSIAŁ. Ten tak zwany Los czy tam inne Przeznaczenie to ma strasznie złośliwe poczucie humoru)
No w każdym razie, jak się już ten dezodorant rozwali, to ma się wtedy do czynienia z innym zwierzątkiem, nie futerkowym, chociaż też biało-srebrzystym: taką przezroczystą meduzą z jednym białym, ślepym okiem powstałym z wypadniętej kulki. Leży se w tym stanie ćwierćpłynno-półstałym, galareta uzbrojona w szklane odłamki i łypie upiornie bladym bielmem. Sadzone, zębate jajo-albinos (co by się to z niego wylęgło? Bazyliszek? Kikimora?). Bardzo fajnie się to sprzątało z kafelków o piątej z minutami rano, bardzo.

A na zakończenie taki miły palindrom:
- wół utył i ma miły tułów -
(Czyli ja też mam, no bo co, gorsza od woła jestem?)
 



 

piątek, 20 listopada 2015

Gdy za oknem chlapie, pada, grzmi i wieje - dźgnij neurona szpilą, niechaj nie gnuśnieje!

Oto przedstawiam państwu temporalny translokator strumienia świadomości, z funkcją dynamizacji aktywności gnostycznej, kognitywnej i emocyjnej układu neuronalnego:
 
 
 
Urządzenie należy ustawić 40-50 cm od oka (w przypadku półślepych kretów - od oka uzbrojonego w okular lub soczewkę) i otworzyć przednia klapę, odsłaniającą pierwszą tablicę z kodem transmisyjnym. W celu zainicjowania procesu translokacji, nakierować oko na górny lewy róg tablicy, i przesuwać je od lewej do prawej, oraz od góry ku dołowi (może wymagać wstępnego treningu koordynacyjnego). Metodą alternatywną jest przesuwanie urządzenia od prawej do lewej i z góry na dół, przy oku nieruchomym, jest to jednak sposób bardziej skomplikowany, z niezbadanych jeszcze przyczyn powodujący bóle ramion.
 
 
 
Po dotarciu okiem do prawego dolnego rogu pierwszej tablicy, powtarzamy procedurę na drugiej i kolejnych. Po dojściu do końca ostatniej tablicy kodu zamknąć tylną klapę. Proces translokacji powinien w tym momencie zakończyć się samoczynnie, może jednak (a nawet powinien) zostawić trwały ślad w strukturze neuronalnej, cechującej się dużą plastycznością i wysoką zdolnością adaptacji, oraz wynikający ze stymulacji wyżej wymienionych funkcji układu.
 


No czyli po ludzku - fajnie se poczytać trochu.

A skoro już inicjuję szczerą rozmowę o lekturze, to powiem coś, za co pewnie niejeden klub miłośników Świata Dysku by mnie z ochotą zlinczował, ale co jest po prostu może tylko zwykłą głupotą durnego Diabła obcującego na codzień z bytami tak ekstraordynaryjnie wysublimowanymi mentalnie, i o światowym szlifie, jak polny burak zwyczajny (Beta vulgaris). Czasem też cukrowy - ale jednak wciąż burak... (Ha! Czuję w tym zdaniu pewną głębię uniwersalnej prawdy) A więc, uwaga, mówię: nie po drodze mi z Pratchettem... Tak, możecie zacząć na mnie krzyczeć. No po prostu mnie nie wciąga i nudzi. A wychwalany pod niebiosa "Mały Książę" A.d.S.E. to wywołuje u mnie od pierwszej strony czerwony alarm (krew mi oczy zalewa), porównywalny z lekturą np. Paula Coehlo. Więc odkładam, bo grozi drgawkami, krostami na mózgu i wstrząsem anafilaktycznym. A próbowałam, nie raz, żeby nie było, że nie wiem o czym gadam. No. To się wyoutowałam.

A ostatnio siedzę u Tove Jansson. Muminki (znowu. love forever.), "dorosłe" opowiadania i biografia (po raz pierwszy). Bardzo fajnie tak znajdować nici łączące miejsca, postaci i wydarzenia z książek/obrazów z tymi z prawdziwego życia lubianego pisarza/malarza nie? Lubie. A ile ta kobieta potrafi zawrzeć w jednym opowiadaniu, ba, nawet w jednym zdaniu! Tak sobie czytam, i czytam, i czasem nagle robi mi w mózgu tak "klik" i czuję jak mi się coś prostuje (oby nie fałd mózgowy, przebóg!) i rozjaśnia, jak jakiś element, który plątał się zagubiony bez przydziału, wskakuje na swoje miejsce. Tak jakby literki na kartce układały się w kształt foremki do pierniczków, której lekki odcisk dawno już nosi się w środku, tylko nie do końca zdaje się z tego sprawę, no i ta foremka nagle wskakuje w ten ślad i pasuje, i gra, buczy i wycina. No. To tak se czytam i w(y)cinam te pierniczki.

(A do pierniczków piję smołę, czyli "kakauko" w moim wydaniu: 3 czubate łyżeczki najczarniejszego kakao na kubek + skromna łyżeczka cukru. Zawsze tak mam, jak się robi zimno.)

Spytna była, ta Tove. Wiedziała jak ograniczyć ilość słów na papierze, żeby wzbudzić ich strumien w wyobraźni.
I jak ograniczyć w życiu dobra materialne, żeby mieć wszystko. Szacun, panno Jansson, Wielka Kondensatorko. Ja bym nie dała rady bez łazienki z ciepłą wodą, albo bez internetu. Aj, co tam internet, bez chusteczek papierowych bym pewnie po tygodniu wróciła z płaczem.
A jej "wszystko", przypomnijmy, wyglądało tak:


 

 

 





A teraz mały wywiad środowiskowy:
 
 


No cóż, samo życie... A wy? Czym ostatnio dźgaliście neorona? Lub czym dźgacie go obecnie? Czy znajdujecie dość czasu na dźganie?

 

 
 
 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Druga misja kosmiczna szlifowanych śledzi.


(kto nie zna pierwszej, to jak chce, to TU)

 

Czyli kapitan Śledź i szeregowy Mintaj wyruszają ponownie. Z nimi - bezcenne doświadczenia wyniesione z pierwszej misji oraz zestaw praktycznych haczyków na okazy, próbki i zdobycze. Oraz żeby móc się gdzieś ewentualnie zahaczyć - skoro teraz całkiem oficjalnie na Marsie jest woda...

 


 


O, proszę, jak se okiem zblazowanym łypią, doświadzeni astronauci:
 
 

 

A skoro już jesteśmy w kosmosie: znacie taką czeską grę "Samorost"?
 
 
 
 
Jak w gry ogólnie wcale nie gram, powtarzanie ciągle tej samej czynności przy przechodzeniu plansz nudzi mnie POTWORNIE, rzeczy jak strzelanie, latanie samolotami czy jeżdżenie samochodami to już w ogóle jest nudniejsze niż niekończące się msze roratowe we wczesnej podstawówce*, od biegania po wnętrzach o pokrętnej i skomplikowanej architekturze kręci mi się w głowie i dostaję mdłości, a poza tym od razu się gubię i nie potrafię trafić tam, gdzie chcę. No czyli czapa. Ale "Samorost" mnie tak urzekł grafiką, że przepadłam. I tym, że się nie biega bezładnie z karabinem/mieczem/laserem tylko trzeba troche pokminić (ale tak na luzie) i po prostu cieszyć oko (i ucho, ucho też się cieszy). Bardziej jak interaktywny film, niż gra.
A z resztą se sami zobaczcie, jak ktoś nie zna Amanita Design to tu może sobie wsiąknąć, akurat trochę zajęcia na długie zimne wieczory:
 
Szczególnie polecam w "Samoroście" planszę z borsuczą norą :} Ale nic więcej nie powiem.
 
 
* Czyli bite 2 godziny w twardej ławce (jak się przyszło 15 minut przed czasem i miało szczęście) albo na stojąco (wewnątrz jak sardynki, alibo na zewnątrz, na śniegu i mrozie), 2 godziny słuchania listów od jakichś nieznajomych panów do jeszcze bardziej nieznajomych Koryntian (kojarzyli mi sie z kosmitami - Marsjanie, Koryntianie, zielone macki) i innych opowieści dziwnych treści, których kompletnie nie dało się zakumać, ale które trzeba było przetrwać po to, żeby na końcu dostać kwadratowy kawałek białego papierka z kilkoma zagadkowymi, czarnymi kreskami. I nie dało się chytrze przyjść pod koniec mszy, na samo rozdawanie papierków, bo na kościelnej wieży siedziała smoczyca o stu głowach. Głowy były na długich szyjach i zwieszając się w dół do samej ziemi, pilnowaly wrót oraz dziedzińca. Każda głowa dla niepoznaki wyglądała jak siostra zakonna, a ich oczy ciskały płomienie, gotowe spalić grzesznych cwaniaczków na-popiół i na-tychmiast. Przy rozdawaniu papierków smoczyca poddawała każdego skanowaniu twarzy, i jeśli orzekła "A ciebie to ja na mszy nie widziałam" to można było zapomnieć o obrazku. Nic nie pomagały kity że "ale ja stałem na dworze", nie nie, nie z nią takie numery. Ona NAPRAWDĘ każdego pamiętała.
Nigdy nie udało mi się poskładać z tych kwadracików kompletnego Serca Jezusowego Z Koroną Cierniową, Tronu Niebieskiego czy tam innej szopki. Nigdy. Ba, nawet z fundamentami było krucho. Matka, na moje szczęście, nie naciskali ;) i chwała wielka jej za to. A kończący mszę zaśpiew "Idźcie, ofiara skończooonaaa" to do dziś dla mnie symbol końca mąk piekielnych i pojawia mi się w głowie za każdym razem, kiedy kończy się coś nieprzyjemnego. Zaprawdę, dołóżmy do tego jeszcze lekcje religii z mściwymi, złośliwymi katechetkami i siejącymi terror księżami, niekończące się kucie na pamięć tekstów, których nikt z nas nie rozumiał i których nikt nam nigdy nie tłumaczył, odpytywanie o czym była wczorajsza msza szkolna, karty spowiedzi na podpisy kwitujące dostarczenie grzechów i pobranie modlitw pokutnych - no czy oni tak serio myśleli, że takimi praktykami utrzymają dzieci "na łonie"? I, o dziwie nad dziwy, dlaczego dalej tak myślą mimo upływu tylu lat? Ja nie twierdzę absolutnie, że nie ma normalnych księży, podobno są, czasem się słyszy takie legendy. Ale ja trafiłam na samych potłuczonych. Później, w liceum, religia była w szkole i poszłam na nią z braku laku (czyli z braku etyki) ale długo tam nie zabawiłam. Konkretnie do, zdaje się, czwartej lekcji, kiedy to ośmieliłam się wyrazić swoje zdanie o piosenkach puszczanych od tyłu i o rogatym, ogoniastym i kopytnym alter ego Paula McCartneya, tego dobrotliwego spaniela o zapłakanych oczach, żywiącego się jedynie brukwią i to taką, która sama wyskoczyła z ziemi bez brutalnego wyrywania, no i niby ten Paul McCartney ma być odźwiernym Wrót Piekielnych. Dowiedziałam się że jestem bezczelna i mam wyjść. Ja na to że w sumie to bardzo chętnie bo rzeczywiście się zasiedziałam, i tak oto opuściłam bramy raju, obrzucona banem i z kiełkującym zapewne już ogonem. I nawet mi jabłka na tą moją drogę do piekła nie dali.
 
A rogaty McCartney to i tak dzisiaj małe bubu - teraz posłańcy Piekieł zaczynają tak jak trzeba, od najmłodszych, Hello Kitty dla dziewczynek, Gormity dla chłopaków (czy co to tam było, te ekskomunikowane figurki). Idziemy z duchem czasu i wyprzedzamy konkurencję! ;)
Pozdrawiam rogato,
Diabeł.
 

środa, 4 listopada 2015

Borsuk we mgle zagubiony, ogórek w szkle zakiszony, chińska zupa z buraka, i krówka od Rumburaka.


Dzisiaj zaczniemy od tego, iż wydarzył się cud. Dotyczący mojej, najmojejszej osoby, mua. No, nie żebym po obudzeniu się rano stwierdziła że nagle trochę łatwiej mnie obejść, a trudniej przeskoczyć, lico odmłodniało, wypiękniało i miota urodą powalającą na glebę cały rodzaj męski wokół mnie, jak maczuga Herkulesa. Albo że umiem chodzić na wysokich obcasach, albo grać Beethovena na waltorni. Lub też że jestem nieprzeciętnie intelygętna i nagle wyznaję się na kwantach i teorii strun. Albo chociaż rozumiem jak to się dzieje, że w gniazdku płynie prąd a samochód jeździ. Nienienie, aż tak to nie(stety) nie. Moja znajomość hiszpańskiego też si nie zmieniła. (czyli że dalej nie wykracza poza hijo de la luna, la vida loca, conchita, puta vieja, vamos a la plaja, cojones i corazon espinado.)

Ale. ALE! Do rzeczy. Otóż od paru miesięcy siwiały mi coraz bardziej brwi, co nadawało mi wyglądu jeszcze-bardziej-niż-zwykle-zborsuczonego. Ja w ogóle jestem dość podobna do Kryspina (obczaj Kryspina) tyle że on wygląda sympatyczniej. Nawet okularesy mamy podobne, a teraz z moimi brwiami w czarno-białe pasy to już byliśmy całkiem jak z jednego miotu. Nawet farbkę taką specjalną do brwi i orzęsków zakupiłam i pomazałam razy kilka, ale schodziła.

No i w sobote rano, w pamięci mając tą ostatnio znowu spraną farbkę spoglądam ku zwierciadłu, lustereczko powiedz przecie, któż królową jest borsuków na tym naszym świecie, a tu nagle wtem! Całe brwi znowu czarne. No cud! No bo co, jak nie, no nie? Pojęcia nie miałam, że coś takiego jest możliwe, że pigment we włosy wraca. Może co zeżarłam? Jagódka jaka magiczna była w mrożonym placku z supermarketu Edeka? (z tego, w którym nie ma cebuli - no ale, halo, skoro mają magiczne jagódki!)
Niech no tylko naród to odkryje, a rzesze siwych, bladych i bezbarwnych będą płynąć z każdej strony kraju! Przy okazji wezmą też pewnie ze sobą chorych, pokurczonych i potłuczonych, niedołężnych i wariatów, a co, spróbować nie zaszkodzi. A Edeka na jagódkach dorobi się fortuny przy której Bill Gates spąsowieje ze wstydu, splatając dłonie za plecami i dziubiąc w piasku czubkiem bucika. A podatek z tego Rzesza zainkasuje taki, ze Angela rozwiąże wszystkie problemy z uchodźcami, Erdogan, Obama i Wielki Chiński Cesarz... eee, przepraszam Wielki Chiński Ojciec Narodu będą mogli nam naskoczyc, a Putin ze złości rzuci zabawki o podłogę i wyjedzie na daczę polować w tajdze, hodować szczypior i chlać wódę z niedźwiedziami.

Albo i nie. Prawdopodobnie nie.

Ale w każdym razie brwi są czarne a Kryspin stracił siostrę-bliźniaczkę.



A jak już jestem przy supermarketach, to jeszcze jedno wydarzenie miało miejsce, też zakrawające na cud właściwie. Albowiem ponieważ oto w końcu jakiś niezwykle bystry specjalista od marketingu skumał, że od paru lat przecież trochę Polaków jednak mieszka w tych Niemczech, a skoro Polacy to istoty żywe, to pobierać muszą pokarm, a skoro są z zagranicy, to pewnie tęsknią za pokarmem zagranicznym, tak jak Niemiec na obczyźnie tęskni za drobno zmielonymi trocinami wymieszanymi z wapnem w gumowej skórze (czytaj: białą kiełbasą) i MOŻNA BY NA TYM ZAROBIĆ. I tak oto wziął był ten bystrzak kija, stuknął nim w kamienne kafle podłogowe w sieci supermarketów Rewe i zakrzyknął "Niechaj popłynie słodkie źródło!" I popłynęło, niosąc słoje z łakociami: kiszonego ogóra tudzież kapustkę (bez octu!) majonez (bez octu!), buraczki (bez octu!). Niesie też barszczyk instant, zupki chińskie buraczane nach polnischer Art, kukułki, kasztanki, prince polo a nawet z rozpędu porwało ruski słonecznik i czeskie krówki. Możliwe, a nawet prawdopodobne bardzo, że było tego więcej, ale tak się zawiesiłam na ogórkach i wzruszyłam przy kapuście, że zmysły odmówiły mi posłuszeństwa i postrzeganie całej reszty rzeczywistości ograniczyło się do potencjalnych przeszkód pod nogami, żeby nie upaść i nie upuścić słoja tulonego czule w ramionach. Dobrze, że małżonek był ze mną, to doprowadził mnie do kasy, i nie musiałam zwracać uwagi na ludzi, bo pewnie się mogli dziwnie patrzeć na wariatkę gadającą ckliwym tonem do słoika kapusty. (Chociaż pani w kasie pewnie zna to uczucie bo tak na oko i ucho to była z jakichś bardzo egzotycznych Bergamutów, a dojrzałe morskie ogórki albo świeżego krokodyla pewnie jeszcze trudniej tutaj dostać)

A potem był bigosik, trzy dni się zażerałam i żyłam długo i szczęśliwie.



A tymczasem, borem lasem, zakradł się listopad (w kolorze bigosiku, ale to go wcale nie tłumaczy). I odkąd sie zakradł, to przykrył wszystko zimną mgłą. Te bory i lasy, i sieć Rewe, i autobusy, które wyłaniają się na przystanku tak nagle i niespodziewanie, że bym go wczoraj rano w tej mglistej ciemności przegapiła. Zimno. I cieplej raczej nie będzie. A jeden pan, co go często rano widzę w autobusie, to zawsze chodzi w krótkich spodenkach. Dzisiaj też był. Jak on to robi? Czy on w ogóle jest człowiekiem? Bo zima NIE JEST dla ludzi. Albowiem gdyby była, to ludzie wyglądali by tak:




a tutaj w stadzie:


 

 



oraz parami:
 




No i? Czy ktoś z nas tak wygląda?! No. To wszystko jasne.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...