poniedziałek, 26 czerwca 2017

Z najplugawszych kątów infernalnych lochów wypełznąwszy, zgrozę siać poczęli.


Ten kto odwiedza buraczane poletko na Instagramie, zna juz tych panów tutaj:

 


 
 
Cztery wstrząsająco potworne, demoniczne kreatury wypełzłe z najczarniejszych odmętów smolnych piekieł.
Szpetne upiory o spojrzeniu niczym zimny, tępy nóż szarpiący trzewia.
Parszywce siekające w deserowe plasterki serduszka małych foczek, jednorożców i chomiczków.
 
Gdzie spojrzą, tam wszystko gnije.
Gdzie dmuchną, tam tylko popiół zostaje.
Gdzie spluną, tam trucizna fontannami z ziemi wypływa.
Gdzie przejdą, tam wszystko więdnie i zaczyna gnojem walić jak porzucony chlewik wuja Mietka, gdy ruszy w dwutygodniowe tango do wioskowego baru "Rambo".
 
To plugawe twory wylęgłe ze zgniłego jaja w pełnym błota i siarki gnieździe pradawnego zła.
Upiorne poczwary śniące się człowiekowi po zgniłym śledziu w kapuście z grochem popitej kefirem.
Ostre szpony strachu chwytające za przysadkę i ściskające pęcherz.
No zresztą to widać:
 
 
 
Oto straszliwy Maszkary, Pożeracz Skunksów.  
 
 
 
 
 
 
La Manzana de la Muerte. Alias Skrzydlata Śmierć / Flying Exterminator / Huraganiusz.
 
 
 
 
 
 
 
Bananowy Sierp Zagłady. Żółtko z Otchłani Zła.
 
 
 
 
 
 
 
Smoliwirus zwany Wąglikiem.
 
 
 
 
 
 
Buaaaahaha, dzisiaj w nocy nie zaznacie snu.



..........................................................



A w ostatni weekend objechaliśmy rowerami jezioro Größer Plöner See.
Pojechało z nami tym razem także Dziecko Zpiekłarodem, które swojego roweru nie ma, więc musiało wziąć jeden rower Borsuka.
Do wyboru jest potężny, górski potwór do zdobywania niebosiężnych szczytów oraz mała, chuda kolażówka.
Kolażówka rozmiarowo bardziej pasuje do cienkiego jak szczypiorek Dziecka, ale jest pojazdem z poprzedniej epoki przemysłu rowerowego i ma tylko dwie przerzutki. Czyli w sumie jakby w ogóle nie miała. Więc trzeba mieć krzepę, żeby na niej wjechać pod górkę.
Kolażówki dosiadł więc Borsuk, a Dziecko - górskiego potwora.
No i jak tak jechali obok siebie, to wyglądali razem jak niedźwiedź na dwóch pokrywkach od garnka i komar na motorze, i przyznam szczerze to dosyć zabawne było, hy hy ;) 
 
To było 40 km tylko, ale z niespodzianką - bo ja, naiwna istotka myślałam, że będzie raczej płasko, a okazało się że było prawie ciągle pod górkę (nie wiem jak to możliwe, ale było). W związku z tym musiałam 3 razy nieco podprowadzić rower, bo istniało ryzyko, że jeśli nie zejdę z bicykleta na chwilę, to zejdę z tego świata, i to na zawsze.
Ah, te momenty, kiedy ja jestem o krok od spadnięcia z roweru, położenia się na poboczu jak przebita dętka i czekania na helikopter który zabierze mnie do szpitala, i widzę że Borsuk tymczasem jedzie sobie z nudów ósemkami i zygzakami, robiąc przy każdym skręcie tak "Szszszszszsz" "Szszszszszsz" - tak. Te momenty są trudne...
 
 
 
 
 
 
 

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Czy jeden dzień wakacji to wakacja?







Lato. W szkółce Planktonów w płytkiej kałuży na rafie nastał czas kanikuły, Bracia wysłani więc na obóz - na pełne morze, w wielki świat! Chyba się dobrze bawią, co wynika z listu, o, proszę:
 
 
 
 
Nawet zdjęcie grupowe dołączyli:
 
 
 
 
 
Jak widzicie, chłopaki zawarli nowe znajomości - tylko gdzie ja zmieszczę wielorypa? Albo łuć?
Figure krokodyla się może jeszcze pod kanapę wepchnie, albo w kącie na sztorc postawi (kurtki na zębach można powiesić, albo bluszczyk puścić)

A tu portreciki indywidualne elementów składowych naszej słodkiej grupki:



 
Mariusz. Trzy gałki oczne, siedem lodowych.
 
 
 
 
 
 
Wystraszony Krzysiek w Bartku.
 
 
 
 
 
 
Piotrek, co by wolał łuć.
 
 
 
 
I reszta:
 









 
 
 
Ktoś chce adoptowac jakiegoś? Krokodyl gratis.
(Przyślę ich w łodzi, proszę się nie kłopotać odsyłaniem jej)


Wielroryp Przemek albo nie zmieścił się w kadrze, albo wychowawca nie chciał na zdjęciu osobników spoza grupy.
 
 
......................................................

Pozostając przy słodkościach: w walce z Prince Polo nadal prawie codziennie przegrywam. Z tym że udaje mi się już kupować tylko po jednym, a nie po dwa.
(I nie, nie chodzę do sklepu dwa razy, nie)

......................................................

Zbieram lektury na wakacje. Co prawda z czytaniem na wakacjach to bywa u mnie dwojako - albo przeczytam milion książek, albo na siłę jedną. W tamtym roku to właśnie tylko jedną, bo wolałam gapić się na morze, takie było piękne. No ale nazbierać trzeba na wszelki wypadek.
("Hotel New Hampshire" to był, daję 4 gwiazdki na 10 i panu Johnowi Irvingowi już dziękujemy, reszty jego twórczości chyba nie przeczytam - nie porwał mnie ani styl, ani sama opowieść. Było tak, jakby autor ciągle silił sie na cyrk, zakręcenie i wariactwo, ale mu bardzo nie wychodziło)

Mam na razie "Mitologię nordycką" według Neila Gaimana, nie czytam choć kupiona jakieś 2 miesiące temu. Twardo trzymam na urlop letni.
Chciałabym "Żywoty diabłów polskich" Witolda Bunikiewicza, i "Konopielkę" Redlińskiego, ale nigdzie nie ma :(

Kupię "Czary i czarty polskie" Tuwima, i może "Czasomierze" Davida Mitchella.
 
I koniecznie "Słoneczne miasto" i "Lato" Tove Jansson bo znowu wydali nareszcie, a chyba tylko tych dwóch jeszcze nie czytałam.
 
 
Poza tym odkryłam stronę Czeskie Klimaty i nie zawaham sie jej użyć.
 
 
Jakieś propozycje jeszcze inne ktoś może, coś? Najlepiej jakiś smaczny reportażyk do tego koktajlu, coś prawdziwego o ludziach albo przyrodzie. Tylko nie o wojnach!!!
 
 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Feels good...

...I've journeyed to the other atmosphere
And every breath I take just makes it clear
I'm holding heaven in my hands
It's automatic baby and it feels so good

Feels good
Feels so good

(Jamiroquai)


Umysł mi się rozlazł. Rozleniwił i wolniejszy bieg wrzucił.
Bo luuudzie, ja przez dwa tygodnie urlopu gapiłam się błogo na same piękne rzeczy: na pola wygrzewającego się w słońcu rzepaku, co krzyczał wesolutko na żółto z zylionów maleńkich gardełek, na czerwone maki fruwające w zbożu i trawie jak motyle, na soczyście zielone, bujne drzewa i ich odbicia w rzekach.

Wszędzie pełno kwiatów - w lesie, na polach i łąkach te śliczne, maleńkie dzikusy, a w ogródkach dumna, wypielęgnowana kwietna arystokracja. Kolory tak soczyste i gęste, że dosłownie można nimi karmić oczy i duszę, jeść je łyżkami, wykrawać ze światła sześciany barwnej galaretki.
A to spowaaaalnia, baaardzo. Tak pozytywnie oczywiście.

Na błękitne niebo się gapiłam, jak wygania białe baranki na niebiańskie pastwiska, i na zachód słońca wycinający pomarańczowym laserem czarną koronkę z drzew na horyzoncie (tak, tak, najpiękniejszy kicz na świecie :) Na wróble czające się na okruszki i pijące wodę z fontanny, na bażanty buszujące w zbożu i na gołębie śpiące na latarniach.

Patrzyłam też na świat z góry (konkretnie z dwóch gór) a nawet na burzę zdarzyło się patrzeć nie jak zwykle od spodu, z przegranej pozycji zmokłej kury, tylko z wysokości Śnieżki, stojąc na sucho w słońcu i gapiąc się prosto w jej zachmurzone oblicze wylewające w doliny potoki łez przetykane błyskawicami.

Czyli nareszcie miałam czas popatrzeć na wiosnę, co nie zdarzyło mi się od kilku dobrych lat. Bardzo mi się to podobało. Światło słońca przeświecające przez liście drzew (kasztanowce!!!) ładuje mi baterie. Jak na to patrzę, to mam wrażenie że jestem tu i teraz i nigdzie indziej być nie muszę, i mogę tak siedzieć, aż bluszczem porosnę.

Jeno komary rypały straszliwie. Atakowały całymi wampirzymi gangami, uzbrojone w naostrzone ssawki i nie bały się nawet słońca. Ale nic to, nic to. Do końca mnie nie zjadły, nie dały rady.

 
No i tak właśnie od tych wszystkich ładnych rzeczy umysł mi się całkiem rozlazł. Zwolniły te takie trybiki i kółeczka w głowie, obracające się w zawrotnym tempie nasuwającym podejrzenia o ukrytym gdzieś wsród nich, napędzającym je szalonym chomiku. Poluzowały się napięte sznureczki, szufladki jedne niedomknięte, inne zatrzaśnięte na fest, z jednej się jakieś kartki wysypują, do innej wlazły biedronki. Z tamtej trawa wyrasta.

Szybkostrzelna katapulta wyrzucająca 1000 myśli na sekundę też jakby zepsuta (oby jak najdłużej).

 
Bufor bezpieczeństwa, czyli jeden wolny dzień po powrocie z urlopu, ale przed powrotem do pracy, upłynął jakoś tak jak te chmurki po niebie - spokojnie, leniwo, powoli. Chociaż głowa mnie bolała straszliwie, bo pogoda znów zszarzała i namokła deszczem, a i wielogodzinną jazdę autem w gorąc też znoszę nie najlepiej (klimazytacja mnie zabija) to rzuciłam się na farbki jak wygłodniały sęp na soczystą sarenkę. Zaprawdę powiadam wam, tam dom mój, gdzie farbki moje.

Z czego wynika, że szczytem diablich marzeń byłby dom w przyjaznej strefie klimatycznej, wśród przyrody, gdzie można by było gapić się na nią do woli i malować.

Ehhh....

To co, po maczku?


 

 

 
 
 
 
 

........................................................


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie obżarła różnych rzeczy pysznych, nawet tych mi zakazanych. Ale jako człowiek o bardzo słabowitej silnej woli, myślę sobie zawsze "Ah, niech tam, w końcu urlop!" (a w innych sytuacjach analogicznie: "Ah, niech tam, w końcu taka sytuacja!" :))) no i żrę.

Nie będę się szczegółowo rozpisywać, bo macie z pewnością lepsze zajęcia niż czytanie listy jak z inwentaryzacji hurtowni spożywczej, ale pragnę tylko pokłonić się publicznie - ba! Na kolana paść, przed zupą borowikową mojej mamy, jej młodą kapustką z koprem, kluskami, bułą drożdżową nadzianą pomarańczową skórką, bo takich to nie zjecie NIGDZIE indziej. N-i-g-d-z-i-e. Jako i takich rzodkieweczek albo sałaty z działki mojego taty (ta sałata miała SMAK. Coś, na co sklepowa sałata reaguje: "Eeee... że co?"). Na pomidorki działkowe niestety za wcześnie.

A dlaczego polski koper pachnie inaczej niż niemiecki? Pojęcia nie mam, ale fakt jest faktem - polski pachnie koprem, a niemiecki zielskiem.

I jeszcze chcę złożyć hołd polskiemu kartoflu, któremu kartofel niemiecki to co najwyżej stonkę może iskać.

No, i jeszcze wrocławskiej restauracji Vega, która niezmiennie od lat czaruje wegańskimi gołąbkami w sosie greckim. Te teraz to spożyłam nawet w towarzystwie krokieta ziemniaczanego, surówki z białej kapusty i TA-DAAAAAM !!! FANFARY bo teraz najlepsze: Psa w Swetrze !!!! (znaczy Psa nie spożyłam, nie nie) który co prawda nie dość, że okazał się być człowiekiem, to jeszcze bez swetra - ale mimo tych drobnych niedociągnięć ;))) kilka godzin nam przeleciało jak przez dziurawe sitko, siup i nie ma.

Poza tym Nie-Pies-bez-Swetra zawiesza się na straganach ze skorupami - jak tu takiej nie polubić?! Oraz okazała się posiadać niesamowitą intuicję, bo:
1. Na powitanie wręczyła mi czekoladę (!!!!)
2. Czekała na mnie pod budką z - UWAGA UWAGA - z goframi XXL! No czy można się umówic w lepszym miejscu? No raczej nie! Albowiem jak świat długi i szeroki, takich gofrów jak w Polsce to nie ma nigdzie. Są tak zwane wafle, słodkie jak ulepek, miękkie jak zwiędły ogórek i niechrupiące. Błe. A gofr (gofer?) jest tylko jeden.

Więc sami widzicie, tyle tych high lightów było, żem jeszcze do dziś oślepiona i w powidoki zapatrzona. Maki mi latają na czerwonych skrzydełkach - uwielbiam maki! - w tle rzepak świeci, ptaszki świergolą ukryte w zieleni i pachnie koprem i skoszoną trawą.

A teraz standardowo lało cały tydzień, z małymi tylko przerwami na słońce. Na dodatek w tamten wtorek po pracy wchodzę do sklepu, który do tej pory był zawsze na wskroś niemiecki (Edeka) a tam Prince Polo !!!! Świeżutkie, chrupiące sobie leżą i na mnie patrzą tymi swoimi złotymi twarzyczkami. No to przygarnęłam dwa, tylko teraz nie wiem czy bardziej się cieszyć czy nie cieszyć - bo niby dobre, ale nowa pokusa do zwalczania... Nadzieja na zrzucenie pięciu kilo zbladła odrobinkę - a i tak niewiele mam w nią wiary.

 
Ehhhh, ale mi leniwo. Nic mi się nie che (oprócz malowania)
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...