Co tam jakieś mistrzostwa w jakąś tam piłkę. Pfff. Faceci w dziwnych ubrankach (widziałam całych kanarkowożółtych, calutkich) biegają godzinami z lewa na prawo i zpowrotem, czasem się który przewróci, ale poza tym to się niewiele dzieje. A tymczasem prawdziwie emocjonujące - choć niszowe - wydarzenie sportowe odbyło się w zeszłym tygodniu w północnych Niemczech! No ale akurat telewizji nie było, bo woli pokazywać drepczące niemrawo wte i we wte za piłeczką stado kanarków. Ah, ten mainstream.
A był to wielki (choć krótki) i pełen wrażeń bieg przełajowy. Pot, łzy, struchlałe serca, rozgorączkowane czoła i palący ból mięśni!
Zawodników było co prawda tylko dwóch, ale nie stawiajmy na ilość, tylko na jakość:
Zawodnik numer 1 to Diabeł, który wychynąwszy po szychcie z kotłowni, postanowił udać się na przystanek autobusowy. Jak zwykle.
Zawodnik numer 2 to burza, która widząc Diabła, który wychynął z kotłowni, wychynęła momentalnie i złośliwie zza winkla i postanowiła stanąć do wyścigu.Kto pierwszy do przystanku.
Dystans - jakieś 10 minut krokiem najszybszym, jaki Diabeł jest aktualnie zdolny wykrzesać z kopyt. Oraz nie bardzo jest się gdzie schować po drodze.
Ruszyli.
Nie wiem jak burza, pewnie miała radochy po pachy, ale Diabłu, bez parasola i z niesprawną jeszcze całkowicie prawą racicą, do śmiechu nie było. No w każdym razie lecą.
Zawodnik numer 1 niby przodem, ale tylko o włos, burza siedzi mu na karku i smyra czarnymi mackami wyprztykniętymi z kosmatych chmur.
Ale daje do przodu, nie podda się przecież bez walki.
Idą łeb w łeb.
Diabeł nerwowowym, nieregularnym kłusem raciczek. Burza ciężkim, lecz dzikim galopem spiżowych kopyt, sunie ponuro, rozpościera się coraz szerzej, granatowociemniej, czarniej. Złowróżbnie bulgocze, pączkuje i pomrukuje głosem złym i paskudnym, i jest nasiąknieta deszczem do wypęku.Przez grube pokłady chmurzysk przesącza się jedynie słabe, sine światło. Diabelskie raciczki uderzają w panicznym staccato o całkowicie bezludny nagle chodnik, przy każdym kroku wylatują spod nich maleńkie, żółte iskierki. Zazwyczaj w dzień wcale nie są widoczne, ale teraz, w tym pociemniałym nagle świecie, wyglądają jak zimne ognie, które ktoś rzuca na ziemię jeden za drugim.
Stuk-stuk, psss-psss, ojoj-oj...
Drży diable serduszko, drży strwożone, niczym ptaszyna płocha...
Mniej więcej na półmetku dochodzą do długiej prostej, zawsze pełnej przeciągów i wichrów. Burza od razu wskakuje na odpowiedni powietrzny prąd i zaczyna wysuwać się na prowadzenie.
Rycząc tryjumfująco, otwiera wielgachną otchłań czarnej paszczy, najeżonej błyszczącymi, ostrymi zębami piorunów, wysuwa ku ziemi fioletowy jęzor skręcony z ciężkich chmur, usiłując złapać nim małego Diabła tam w dole, który popyla w zawrotnym tempie winniczka z rwą kulszową.
Przystanek (z zadaszeniem!) już w zasięgu wzroku, ale jednak to jeszcze kawałek, na którym wiele może się zdarzyć. Burza kłębi się i wrze z emocji, pewna już wygranej. W jej demonicznej gardzieli bez dna - koncert na światło, dźwięk i upiory, godny najgłębszych piekielnych czeluści. Scenografii, utrzymanej w odcieniach raczej nie kojarzących się z tęczą, też niewiele brakuje do inferna.
Przejście przez ulicę, bez świateł. Zawodnik numer 1 decyduje się walić przed siebie, wymuszając pierwszeństwo. Zawodnik numer 2, rechocząc perfidnie, przeskakuje z hukiem górą, przy czym gubi kilka kropel z jakiejś najbardziej spasionej chmury. Ze świata całkiem już znikają kolory, Diabła omiata zimny oddech burzy, owijają go jej wilgotne wapory. Włoski na rękach jeżą się od naelektryzowanego powietrza, między rogami przeskakują cieniutkie, powykrzywiane linie elektrycznych wyładowań...
Ostatnie 100 mterów.
Diabeł, mając przez oczami wizję półtoragodzinnej podróży w stanie kompletnie przemoczonym, pędzi ile fabryka dała, nie zważając już wcale na ból w pęcinie. Ostatkiem sił i prawie na jednej nodze dopada daszku przystanku. Meta! Wygrał o długość pyska! Zwycięstwo! W oczach migają mu gwiazdki z wysiłku, na czarnym niebie migają błyskawice. Burza wydaje z siebie dziki, rozwibrowany ryk wściekłości, od którego drży ziemia i niebiosa. Zdecydowanie zbiera w sobie całą swoją mroczną, apokaliptyczną złość, unosi ciężkie, ponurogranatowe fałdy mokrych chmur, żeby spaść na świat w dzikiej furii ostatecznego uderzenia, unicestwienia i absolutnej zagłady, i...
................
................
................
................
................
przechodzi obok.
_(°~°)_
No tak zlekceważona to się dawno nie czułam!!! Choć przyznaję, są tego i dobre (suche) strony. Tylko noga boli.
A skoro ta notka taka mokra i wodnista - to będzie dorszyk. Wszak rybek nigdy za wiele.
Oto dorsz w pietruszce, efektownie ułożony na sałatce z wodorostów, i podany na sposób tradycyjny, rustykalny, na drewnianej desce.
Alternatywnie - mniej rustykalnie, bardziej finezyjnie - może występować jako dorsz w petuniach.
I tutaj przepis krok po kroku:
Drobna korekta. To naprawde fajna sprawa, że z dechy można wszystko zmyć :)
W którymś momencie człowiek się pogrąża w radosnej twórczości i zapomina robić zdjęcia, no więc przechodzimy do efektu końcowego...
Na ścianie w przedpokoju, w towarzystwie kafli przywleczonych kiedyś z przecudnego sklepiku w Lizbonie, w którym to Borsuk JUŻ PO GODZINIE (!!!) stracił cierpliwość, wyrwał Diabłu z rąk wszystkie 3 kafle, które trzymał nie mogąc się zdecydować, który kupić, podbiegłszy do kasy uiścił, i wywlókł Diabła w miasto, żeby obejrzeć jeszcze coś oprócz tego sklepiku. Wywleczony Diabeł zawiesił się oczywiście po kilku krokach ponownie, na przepięknym muralu słusznych rozmiarów. I tak cyklicznie co paręset metrów, bo zaiste jest w Lizbonie sporo miejsc do zawieszania. Ale to już zupełnie inna historia.