Ja wiem iż nie grzeszę intelektem, moja pamięć jest jak rzeszoto pogryzione przez myszy, a myśl moja - lotna niczym hipopotamica w ciąży bliźniaczej.
Ale nie potrafić zapamiętać nazwy wyspy, na którą chce się pojechać na urlop jest już osiągnięciem dosyć niepokojącym chyba, nie? Bo ja całe miesiące przed tym urlopem nie umiałam zapamiętać „Sardynia". I jak ktoś pytał o plany urlopowe, to potrafiłam tylko powiedzieć, że na tą wyspę zaraz za Korsyką.
Aż w końcu (W KOŃCU) skojarzyłam ją z sardynką (no geniusz panie, geniusz) i zapamiętałam.
A na tej Sardynce to ponad 2 tygodnie tkwiliśmy w szponach włoskiego antycyklonu Lucyfer, i jak się okazało, istnieją temperatury za wysokie nawet dla mnie, na przykład absolutnie bezwietrzne 45° zamienia mi mózg i ciało w roztapiająca się galaretę, i funkcjonować umiem tylko w pasie życia do dwóch metrów od brzegu morza, w ożywczym wiaterku.
Po przekroczeniu tej granicy morskiej bryzy nie miałam siły nawet się uśmiechać, a co dopiero myśleć. To była dla mnie naprawdę i dosłownie granica życia i prawie-śmierci, i sporo było przez to stresu, bo jak po tej stronie śmierci walczę o każda sekundę, to nie mam siły rozmawiać, myśleć ani nawet odpowiadać na proste pytania, co inni biorą za niechęć do współistnienia (zrozumiałe). Choć oczywiście i jak zwykle, stresowałam się głównie ja, bo jestem mistrzem olimpijskim w samobiczowaniu się.
Na tubylcach te piekielne temperatury nie robiły wrażenia, sekcja męska na przykład uparcie chodziła w dżinsach i adidasach.
Ale i tak było pięknie! Kolory, woda, niebo, rośliny, góry w tle (na wchodzenie na nie nie starczyło mi sił w tym piekarniku). Lubię, lubię.
I w końcu tym razem udało mi się nie zapomnieć cienkich markerów do malowania po plażowych kamykach - ja widać na zdjęciu powyżej. Na Instagramie wstawiam ich więcej (w ogóle częściej tam coś wstawiam, niż tu), więc walcie śmiało >> klik
No ale do rzeczy.
Wsród oleandrów, opuncji i innych krzaczorów dziskiej machii.....
... jakieś 5 km na południe od San Teodoro i hord drapieżnych turystów, stał sobie domek...
...zwrócony do morza frontem z milutkim tarasem. Jak się patrzyło w prawo i prosto, to było tak:
(To NIE JA, no co wy, to młodsze pokolenie jest)
...a jak w lewo - to miało się widok na górę-wyspę Tavolara. Czyli podstawę dobrego urlopu już mamy: piękny widok z tarasu, o każdej porze dnia prezentujący się niby tak samo, a jednak inaczej. Cicho, czyste powietrze pachnące morzem i upałem, cykady sobie cykają, woda się błyszczy, niebo niebieści...
Tavolara z bliska wyglądała tak (po uiszczeniu sporej opłaty za przewóz stateczkiem - 16 € za osobę dorosłą w obie strony)
To widok od strony jej "czoła", dlatego nagle nie jest taka długa:
Tu było takie miejsce, na czubku cypelka, gdzie fale dochodziły z obu stron i zderzały się ze sobą, i po linii tego zderzenia można było łazić.
Wiatru nie było prawie wcale (bo ten Lucyfer), więc i fale nieduże, ale jak od czasu do czasu przyszły większe i się zderzyły, a człowiek w środku, to było jakby się dostało z liścia od morza, z obu stron na raz. So much fun!!! Tylko nie mogłam zrobić zdjęcia, bo to się działo znienacka.
A jak komuś za mało wrażeń, to może się na Tavolarę wspiąć po via ferrata (czyli te takie żelazne liny, haki i uprzęże na pionowej skale) Via degli Angeli. Tavolara ma tylko 560 m n.p.m. ale jak się jest bezpośrednio nad morzem, na poziomie zero, to te 560 m to jest naprawdę sporo. A dodajmy do tego te 45°C i mamy proszę państwa piekło.
Co bynajmniej nie przelękło Borsuka że Szwagrem, więc teraz mogę zaprezentować zdjęcia z góry:
A jak komu dalej mało, to tu sobie kliknie >> Via degli Angeli <<
A w pourlopowy poniedziałek rano obudziłam Borsuka i wyciągnęłam go z ciepłych pieleszy, mówiąc że czas do pracy. Wstał grzecznie, poszedł się napić wody i zapytał czemu on też ma wstawać, skoro dziś jeszcze ma wolne. Oh well, zapomniałam ;) To naprawdę nie było specjalnie, mam po prostu dziurawy łeb, i morze mi w tych dziurach szumi.
I to na razie tyle. But stay tuned!