poniedziałek, 25 czerwca 2018

Portret przodka. Opowieść nostalgiczna.


Oto wuj Břetislav Klousek - szacowny przodek z nieco ekscentrycznej gałęzi rodowego drzewa, którą przed laty burza dziejów odłamała od pnia i rzuciła na żyzne Morawy, w rozkołysane ciepłym wiatrem morelowe ogrody i winnice wśród łagodnych wzgórz.




 


Wielbiciel klusek, knedli i knedlików polanych sowicie sosem bądź masełkiem. W chwilach rozpaczy lub zwątpienia lubił rąbać drewno.
 
Literat-amator w odcieniu lekkiej melancholii, pisał tylko dla siebie i kaczek mieszkających na bajorku w parku blisko domu. Bajorko porośnięte było grubym korzuchem rzęsy wodnej, którą kaczki - chcąc nie chcąc - ustanowiły jedyną pozycją w swoim menu.
Gdy wuj Břetislav przychodził do parku, zawsze siadał na pokrzywionej ławeczce pod płaczącą wierzbą zwieszającą nad kaczym stawem wiotkie, długie ramiona. Wyrastały z nich srebrzyście migoczące w słońcu listki, i niczym smukłe palce grały na strunach wiatru dawno zapomniane przez ludzi melodie.


Posłuchawszy ich chwilę z respektem należnym rzeczom nieuchwytnym, wuj wyciągał brulion w kartonowej okładce, w którym spisywał swoje przemyślenia najstarszymi korzeniami sięgające czasów, kiedy to Břetislav nosił jeszcze podkolanówki i marynarskie ubranko, a przez matkę i sąsiadki nazywany był pieszczotliwie Kudlačkiem.

 
 
 

Następnie zakładał monokl kupiony na pchlim targu i pozbawiony już niestety łańcuszka - zaginął on podczas jednej z licznych bitew (słownych oczywiście!) stoczonych w młodości przez Břetislava w gospodzie "Pod Chytrým Kocourem" przy kufelku ležáka.
Tak uzbrojony przeciwko nieprzyjaznej i kanciastej teraźniejszości - w brulion, monokl i wierzbowe witki - wuj Břetislav czytał kaczkom swoje brulionowe myśli, zabarwione melancholią i westchnieniami na lekko złoty, miodowosłodki kolor właściwy dobrym wspomnieniom.


Kaczki wychodziły na brzeg i przyglądały mu się poważnymi oczami kontrastującymi z komizmem płetwiastych stóp. To, czy naprawdę słuchały opowieści wuja zmieszanych z melodiami wierzby, czy po prostu miały nadzieję na chwilowe urozmaicenie rzęsowodnego menu o okruchy smakowitego precla, nie miało dla wuja absolutnie żadnego znaczenia - po prostu bardzo lubił czytać swojej poważno-komicznej widowni mikrusów przyodzianych w eleganckie piórka. Precla dostawały na końcu i tak, bez względu na swoje intencje.

 

Po skończonym odczycie i zjedzonym na spółkę z kaczkami preclu, Břetislav zamykał i wygładzał z namaszczeniem brulion, chował monokl do kieszonki surduta, trochę jeszcze posiedział na ławeczce westchnąwszy raz i drugi, mruknąwszy w zadumie pod wąsem, chrząknąwszy nostalgicznie, poczym wstawał i odchodził, otoczony przezroczysto-złotą bańką miękkiego światła z odległych lat.

W parku zostawały kaczki szukające na brzegu ostatnich okruszków, wierzba gładząca powierzchnię stawu tysiącem delikatnych dłoni i ledwo widoczny na ławce, migoczący w słońcu zarys małego Kudlačka w marynarskim ubranku i czerwonych podkolanówkach. Bawi się blaszanym i bardzo poobijanym błękitnym samochodzikiem, a kaczki zerkają na niego czarnymi, poważnymi oczami istot widzących świat w ciągle tej samej, niezmienialnej z upływem lat postaci.

Koniec.

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Weekend, dwa dni wolnego: prawda czy miejska legenda?

Słońce się skończyło, a ja w jakiś sposób razem z nim.
Czuję się jak cień samej siebie, czarne chmurzyska przygniatają mnie do ziemi swoimi wielorybimi cielskami, we łbie zalegają tony szarego betonu. Odżywam dopiero pod wieczór, jak trzeba iść spać.
W pracy ludzie coś do mnie mówią, ale nie wiedzieć czemu robią to zza jakiejś szklanej szyby grubej - widzę tyko jak ruszają ustami ale nic nie słyszę. Właściwie to mogłabym im coś powiedzieć, ale mi się jakoś tak nie chce.
Od poprzedniego wtorku wydawało mi się że jest piątek - ale nieeee, nie. Dopiero był wtorek, potem środa, czwartek który trwał chyba ze trzy tygodnie, i dopiero potem piątek.
A potem nagle i niespodziewanie od razu poniedziałek - SRRRU!
Kto zeżarł weekend?! Przyznać się mi tu. Pewnie jakiś jamnik.

Ja też żarłam - poznałam albowiem urok domowych lodów i sorbetów. Jeeeeeezu słodki, już chyba nigdy nie zjem tych z pudełka! Sorbet z truskawek 100%, i lody mega-czekoladowe - I'M IN LOVE !!! Takie z pudełka zawsze mi zostawiają dziwny posmak, coś jak po lizaniu tych blaszek od płaskich baterii za dziecka. A domowe są kremowe, niesłodkie, no i czekoladowe, bo to co można dostać w sklepach to jest jakiś żart przecież, trzeba sobie że 2 łyżeczki czarnego kakao dosypywać do miseczki. I nutelli można domieszać pod koniec kręcenia w maszynce, i ona się tak lekko rozprowadzi po masie lodowej, ale nie całkiem. NIEBO. Tak musi smakować niebo.

No dobra, jeszcze naleśniki w nim są, muszą być. I średnio ostre curry.
Eh, no i cukinia w sumie też, przecież ja nie umiem bez cukini...
I kartofelki.
Dobra pizza też by się przydała.
I chiński makaron z tofu i grzybami.
No, i koniecznie coś do głaskania - beczułkowate, nierasowe piesy z krótkimi krzywymi nóżkami, kotki, morskie świniaki. W sumie wszystko jedno, byle by się dało miętosić.


 

 



W sobotę był coroczny wielki festyn uliczny na dzielni, w tym jedna uliczka ze stoiskami ze sztuką, a druga z designem.

I nie wiem co mnie bardziej przeraża - czy ilość badziewia odwalonego na szybko i bez głębszego namysłu, czy ilość ludzi, którzy na ten badziew lecą, gdy obok wystawione są rzeczy PRAWDZIWE. Prawdziwe w emocjach, talencie, spojrzeniu, wykonaniu - osobno albo i na raz.
Ja wiem, że niby to ładne co się komu podoba, ale w tej wielkiej skondensowanej masie w jakiś sposób działa to na mnie deprymująco. Ale mimo wszystko warto iść i wyłowić te kilka pereł z morza tandety.

No i pchli targ był. Kupiłam stare, drewniane klamerki do prania - zawsze chciałam takie mieć, nie wiem czemu właściwie - no to mam :) Fajne są! O takie:

 

Zdjęcie znalezione w internetach, ale te moje są identyczne w kolorze właśnie, stare i wytarte, niewalące nowością w oczy i drzazgami w palce.



Aaaahhhhh... spać, spać mi się chce...


 


poniedziałek, 11 czerwca 2018

Wielki Biurwion.

Życie w miejscu pracy to sztuczny twór. Cały wielki świat misternie utkany z fukcji (i dysfunkcji), przywilejów i uprawnień, zwierzchnictwa i podlegania. Jak wielka grzybnia przenikająca wszystkie piętra budynku od piwnic do poddaszy, z której śluzowatych, nitkowatych ramion wyrastają biurka, krzesła i przyrośnięci do krzeseł bladzi pracownicy.
 
Stary, poczciwy czas i kalendarz zostały tu zastąpione Outlookiem nie znającym stref czasowych, godzin pracy ani litości. Papierowe wieże formatu A4 na rogatkach biurka wytyczają granice naszych obowiązków. Drogi wyznaczane są przez pokrętne procedury, często w sposób całkowicie pozbawiony sensu i logiki, zataczają błędne koła albo prowadzą do ślepych zaułków, ciemnych uliczek wypełnionych próchniejącymi resztkami zapomnianych projektów. Kto je zna na pamięć, jest władcą labiryntu.

To taka huba co wyrosła na drzewie naszego prawdziwego życia. No bo w domu to jest normalnie - jesteś takim Zdzisławem czy inną Halina, oglądasz "M jak miłość", lubisz twaróg, nie chce ci się dzisiaj myć wlosów, chodzisz w kapciach ze słonikiem. Twoja strona łóżka to ta od okna, Haliny ta druga, a psa to obie. Twaróg też czasem jest bardziej psa niż twój, ale mimo to jest harmonia i zgrane współistnienie.

A tu nagle od punkt ósmej rano te funkcje i procedury. Labirynty. Zakresy, wykresy, diagramy, pałerpointy. Spójnia z grzybnią.

I czasem ludzie wariują. Na przykład drukują wszystkie maile. Któż wie po co? Chyba tylko sam Wielki Biurwion, mroczny pan biurowej otchłani siedzący w ukrytym, prastarym sercu grzybni, w gnieździe pierwotnej plechy. Przecież w domu ludzie nie drukują całej prywatnej poczty.

 
 
 

 
 

 
 
 
 
 
 

 
 

I taka sytuacja teraz: musimy kupić pewien program. Z opisu u producenta nie wynika dokładnie, czy w cenie zakupu jest jedna czy dwie licencje. Ludzie Na Odpowiedzialnych Stanowiskach dyskutują o tym od miesięcy, jedni twierdzą że jedna, inni że dwie. Nerwy. Maile. Zarzucanie sobie nawzajem różnych cech (lub ich braku). Ogólnie ślepy zaułek i ciemny róg.
Ha. I co teraz, to koniec, wszyscy umrzemy, biznes nam zjedzą szczury.

No więc jeśli by ktoś mnie pytał, to rozwiązania są dwa.

Pierwsze to oderwać kawałek biurowej grzybni, najstarszy jaki uda się znaleźć i zapakować go starannie do drewnianego pudełeczka nasączonego olejkiem paczuli.
Następnie odziać się w białe, zwiewne szaty oraz sznury koralików i wyruszyć na nietknięte ludzką stopą pustkowia (może trochę potrwać). Na miejscu oszołomić się przyniesionym grzybkiem, otworzyć swe ciało astralne na wicher kosmicznych energii i prastarą inwokacją przywołać przedwieczne Istoty Świetliste spoza Sfer, żeby spytać je o te licencje. W zamian będziemy pewnie musieli później jeszcze przez 10 lat poświęcać jednego pracownika rocznie na pożarcie przez wyssanie energii, ale to ja mogę bez problemu szybko spisać listę.

Drugie rozwiązanie, to można po prostu zadzwonić do producenta. Ale na to jakoś nikt do tej pory nie poszedł. Któż wie czemu?
Sprawa utknęła w gąbczastym gąszczu grzybni.


 
 

 
 


To dam znać jak będę się wybierać w te pustkowia, jakby ktoś miał koraliki i zwiewne szaty do odstąpienia to proszę o kontakt.
Czołem, rogiem i burakiem moi mili,

Wasz Diabeł.
 

p.s. mrrrroczne malunki w sklepiku na DaWandzie! (a jak kto chce bez DaWandy, to pisze maila!)

 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...