czwartek, 23 lipca 2015

Zooterapia piesem.


Wyobrażacie sobie co się dzieje, jak człowiek rano spokojnie przybija na zakład, odpala kompa, robi kawę, siada z kubkiem przy biureczku i otwiera plik, nad którym ślęczy w trudzie, znoju i nadgodzinach już od dni czterech - a tu.... a tu !!! "Error numer któryśtam, plik nie istnieje albo jest uszkodzony." Bardzo nam nie przykro, niemiłego dnia.
No na pewno sobie wyobrażacie. Kawy w każdym razie zupełnie już nie potrzebowałam. A jak spróbowałam otworzyć inny plik (gruby i praktycznie gotowy katalog, zdjęcia, teksty, tabelki, cuda wianki, ponad tydzień roboty) w którym tylko coś poprawiłam poprzedniego dnia, i ponownie powitał mnie ten sam miły i serdeczny pan Error - no to byłam bliska omdlenia. I zrobiło mi się gorąco, nawet chyba straszliwie gorąco, bo oto stała materia biurka przed moimi oczami przeszła w tym gorącu w stan półpłynny i zaczęła falować. Cały świat zredukował się nagle do powierzchni bujanego tymi falami monitora, oraz mnie przed nim, nieruchomego posągu patrzącego z przerażeniem w ten falujący żywioł ze szkła, tworzyw sztucznych i stopów metali. Taka współczesna adaptacja posągów z Wyspy Wielkanocnej, modernistyczna żona Lota patrząca na zagładę cyfrowego świata, niemy "Krzyk" munchowy w wersji biurowej.
Serce waliło mi tak mocno, że na drzewie za otwartym oknem się gołębie pobudziły.

Drżącymi palcami celując w rozkołysaną klawiaturę, szczerzącą na mnie czarne zębiska ze spienionych plastikiem bałwanów, napisałam maila z nieśmiałym zapytaniem CO JEST, KURNA??!!!
Okazało się, że winna jest awaria prądu, która dopadła podstępnie w nocy zakład i zakładowe serwery, i że ostatnie automatycznie zapisane kopie plików będa dostępne nazajutrz, i nawet nie za dużo zmian zostało utraconych. Godzinka pracy dzisiaj i doszłam do stanu zprzed katastrofy. Uff...

...........

A w zredukowanym ostatnio czasie tak zwanym wolnym, z małego, fajnego bloczku akwarelowego papieru wyskakują ziomale Piesa. Uspokajając skołatane nerwy, uciszając rozedrgane serce, analogowo i z uśmiechem odpędzając wizje cyfrowej apokalipsy w kolorach RGB i CMYK.
Każdy wychodzi inny, ale wszyscy fajni, więc jadę seriami ;)
Tutaj Piesu jeszcze raz, jako Wielki Inicjator, a potem wjeżdża reszta towarzystwa:


SERIA 1
(kochające)
 




(Ten trochę taki ze śmietnika, brudny kundel podwórkowy.)
 
 
 
 
SERIA 2
(szczurkowate ;)






SERIA 3
(pitbule!)


(Ten nieco kobiecy, jak stwierdził małżonek)
 
 
 


 
 
 
W przygotowaniu: Misiowate i Kanapowe. Stay tuned.
 
 

 

wtorek, 14 lipca 2015

Odnośnie miski na mizerię i innych skorup.

No więc zrobiłam zdjęcie tej miski na mizerię, powodowana uprzejmą prośbą Psa W Swetrze (cytuję: "Poka miche". Koniec cytatu.)
Ale potem pomyślałam, że ta miska, choć ładna, jest tylko szarą myszką w kolekcji skorup wyrwanych za bezcen w tym wspomnianym sklepie ze starymi duperelami. No to zrobiłam parę zdjęć więcej, a co. Niezainteresowani ceramiką niech sobie od razu przescrollują na sam koniec, gdzie dla odmiany jest... no niech sami zobaczą, co tam jest.



A TERA MICHA i inne skorupy!

Ta na mizerię. Skromna, biała, w lekki rzucik. Bo kolorowe sałatki to ja najbardziej lubię w białych miskach.
 



Wielki talerz na ciasto czy tam cokolwiek, w śliczną kolorową krateczkę:



I jeszcze. Gościnnie wystąpiły 3 morele i pomidor. Oklaski!



I z bliska, takiej fajnej krateczki nigdy za wiele, co nie?




 
 

A tu dwie ryby nieznanej rasy, żywiące się morelami:





Panna z dziurawą głową.
Wyraz twarzy ma taki jak ja, kiedy ktoś tłumaczy mi coś o bankach, lokatach, procentach, albo mechanizmach rządzących rowerem, samolotem czy autem. Więc jak tylko ją zobaczyłam, to porwałam w objęcia i już nie puściłam.



I tu w ąsąblu z rybami, na półce przy łóżku. Jak rano wstaję, rzucamy sobie porozumiewawcze spojrzenia i typujemy, czego dziś nie skumam.





No i jeszcze takie dwa pękate wazoniki na pędzelki, ołówki itd. Lubię pękate.





A tu stwór, który od razu został nazwany Picassem. Tak, konwencjonalnie i stereotypowo, przyznaję, ale przylgnęło. Cierpi sobie cichutko pod palmiastym sukulentem na balkonie. Jak ja wychodzę na balkon i widzę to, co wyprawia ta pogoda, to cierpię podobnie. Sukulent też cierpi, bo go cosik obsiadło i zeżarło. Potem z kolei obsiadły go pająki i zeżarły to coś. Był to pierwszy przypadek ciepłych uczuc do pająków w moim życiu.




A teraz parę doniczek.
Na czerwoną pelargonię (ze względu na te czerwone kropeczki):



Na jakąkolwiek pelargonię:
(obok doniczki kamerdolec sporego kalibru przytargany z Portugalii ;)



Doniczka-sowa, w towarzystwie trzech piskląt.
Te dwa szare są też z tego sklepu, pisklę białe natomiast zostało diabelskimi rencami ulepione z modeliny, bo tak mi pasowało do tej rodziny:





I takie fajne dwie na kwiatki pokojowe (bez tego talerzyka białego, on jest drewniany i malowany też osobistą racicą i wiechciem przy ogonie):




A teraz jeszcze 2 szklane butelki. Jedna stanowi element turkusowej kompozycji łazienkowej. Drewniana ramka też z tego samego sklepu, micha z "normalnego", znaczy za normalną cenę. I tu proszę państwa pragnę nadmienić, że jest to zdjęcie o walorach historycznych, albowiem ponieważ w ramce widzimy jeden z najsampierwszych rybich obrazków:


 
 

A tu buteleczka zielona do kompletu z takąż miseczką emaliowaną. Kupione w innych dniach, ale jak ładnie im razem:





Na koniec natomiast element bez związku, bo drewniany, ale tak uroczy, że też chciałam pokazać. Oto Węszący Zenon, symbol i patron mojej kuchni, choć twórca inspirował się tu przypuszczalnie flakonikiem sławetnej perfumy "Dalissime". W każdym razie u mnie Węszący Zenon swoimi imponującymi przydatkami patronuje smakom i zapachom kuchennym:

 
 

No i tak to. Fajny sklep, co? I ceny przystępne - wszystkie te rzeczy były z przedziału cenowego 0,50 - 2 ojro. Z wyjątkiem talerza w kratkę, on kosztował z jakiegoś powodu 5, no ale warto przecież było. Oczywiście takie kąski trafiają się raz na sto wejść, i ostatnio coraz rzadziej. Pewnie już wyeksploatowali wszystkie okoliczne strychy i piwnice. No ale mam po drodze z pracy, więc od czasu do czasu zaglądam. Kiedyś kupowałam jeszcze drewniane miski i talerze, skrobałam papierem ściernym i malowałam po swojemu, co stanowi osobną kategorię zalegających każdy kąt i przytłaczających małżonka skorup ;) Ale o tym może kiedy indziej.

 
A teraz coś z zupełnie innej beczki. Odgrzebany z przeszłości (skoro jesteśmy przy starociach) Lis Stefan, jesienny portret z rybą. Pasuje akurat bardzo do aury zaokiennej.




Pozdrawiam wszystkich skorupiaków,
Diabeł.


Apdejcik.
A tu jeszcze specjalnie dla Ove, co twierdzi, że nie ma tu nic dla chłopców. No to proszę bardzo, znalazłam ten pociąg. Właściwie, to do niczego mi taki pociąg nie potrzebny, ale lat temu chyba z 8 jedna koleżanka z pracy się przeprowadzała, i przyniosła do roboty wszystkie rzeczy, których nie potrzebowała, ale były za fajne, żeby wyrzucić. I tak oto stałam się posiadaczką białej ceramicznej cukierniczki (chociaż nikt z nas nie słodzi), małego, plastikowego hipopotama i tegoż pociągu. I tak leżą, bo za fajne, żeby wyrzucić. Krąg sie zamknął, wąż połknął własny ogon ;)



 
 


piątek, 10 lipca 2015

Diabelskie sprawy codzienne.


Dzisiejszy dzień zaczniemy od zagadki.

Otóż jest taki supermarket, średniej wielkości ale z dobrym asortymentem, do którego od ponad sześciu lat codziennie po pracy chodzę po rzeczy potrzebne do obiadu i po bułki. I od ponad sześciu lat stwierdzam uporczywe braki pewnego artykułu, no, może nie pierwszej potrzeby, ale też i nie luksusowego. Całkiem codziennego, zwykłego i zgrzebnego. Do warzyw się zalicza. A trzeba powiedzieć, że warzyw u nich wybór duży. I to zarówno w wersjii "bio" jak i w standardzie nowoczesnym, z dopalaczami nawozowymi. Cukinie na przykład, moja wielka miłość, są żółte, zielone, podłużne i okrągłe. Trzy rodzaje avokado. Bar sałatkowy. Marchewkę nawet czasem rzucą żóltą albo fioletową. No ogólnie czego dusza zapragnie. Jest nawet "korytko" z kiszonymi ogórkami, a to już jest, w tej części Niemiec przynajmniej, absolutny rarytas i kuriozum, albowiem jakiekolwiek warzywo przetworzone pływa tutaj w skoncentrowanym occie. Skutkiem czego wszystkie smakują tak samo, więc nie wiem jaki tego sens, no ale co kraj, to obyczaj, prawda. W końcu Rosjanie marynują nawet arbuzy. Stoją u nich w sklepie w wielkich słojach, pokrojone w trójkąty, części czerwone tak przeżarte octem, że gołym okiem dostrzec można pojedyńcze atomy. W zaciszu słoja, ostatkiem sił trzymają jeszcze rozmyte kształty, ale wystarczyłoby słojem potrząsnąć, żeby obróciły się w czerwoną, jednolitą masę poprzetykaną kawałkami zielonej skórki. Jak to się w ogóle je?

Ale wróćmy do naszego zagadkowego warzywa. We wtorek akurat chciałam nabyć. Podchodzę więc pełna obaw, z sercem pikającem trwożnie, do skrzyneczki. A tam... A tam!!! Chyba z 15 sztuk! O szczęście niepojęte! Porwałam z tej radości aż cztery i pokroiłam do obiadu na dwa dni. Na drugi dzień chciałam jednak dokupić jeszcze jedną sztukę, gdyż zeżarlim za dużo i na drugi obiad troszkę brakło. No i co? No i nic. Nie było. W końcu cuda nie zdarzają się codziennie.

Kto zgadnie, o jakie warzywo chodzi? Czego brakuje, prócz ptasiego mleka, klientom tego zacnego sklepu?

A na koniec Piesu, który Kocha, przez duże "K". Bo całym sercem.
Albowiem ponieważ kupiłam sobie taki malutki bloczek papieru akwarelkowego, takie fajne male karteczki, akurat na jedno zwierzątko, no i wczoraj wieczorem wyskoczył Piesu.
(A przedwczoraj wyskoczyły Stefany obiecane Bili i pandeMoni, więc wypatrujcie rudej kity na horyzoncie.)

Przy kupowaniu bloczka zawiesiłam się jeszcze przy półce z kredkami, bo wydawało mi się, że potrzebuję jasnoróżową. Chyba często mi się tak wydaje, bo w domu okazało się, że to już piąta różowa kredka. Może tym razem w końcu zapamiętam?

O tym, że do pracy znowu się chodzi w jesiennych kurtkach, nawet nie chce mi się pisać. A ulewy i wicher taki, że od trzech dni nie widziałam żadnego ptaka. Siedzą biedaczki głęboko w gąszczu, pazury zaciśnięte na gałęzi, dziób wbity w pień dla lepszego zakotwiczenia, i karmią dzieci korą i igliwiem...

czwartek, 9 lipca 2015

Taka jedna propozycja...


Jakby tak się akurat ktoś zastanawiał, co zrobić z pieniędzmi (no co, mam bogatą wyobraznię ;) to mam tu taką propozycję.
Otóż do końca tygodnia trwa pewna aukcja, licytacja, wyszarpywanie sobie nawzajem trofeów z pazurów. A te są naprawde warte zachodu! Trofea oczywiście, nie pazury. A dochody z licytacji bardzo, ale to naprawdę bardzo przydadzą się takiemu jednemu przesympatycznemu młodzianowi o imieniu Antek i nie najlepszym zdrowiu.

Wczoraj dorzuciłam do aukcji Janiołka. Jest zbudowany z dwóch kawałków drewna przywiezionego z saksońskich lasów. Taki leśny janiołek. Jeśli się właściciel(ka) dobrze wsłucha, to może usłyszy jakąś leśną bajkę na dobranoc? Może dowie się, gdzie naprawdę leżała Nibelungia i jej mityczny skarb? Widzicie? Warto!!!



A teraz prezentacja naszych bohaterów: oto Antek...

 


... a oto i Janiołek:



 
 

Wzrost Janiołka to 20 cm, rozpiętość skrzydeł 18 cm. Swobodnie stojący na szerokiej podstawie sukni. Włos anielsko-złoty (a jakże by inaczej), szata niebieska, i niebieski błysk w oku. Kolory ładniejsze niż na zdjęciu, mówiąc szczerze. Doleci do zwycięzcy, gdziekolwiek ten / ta pomieszkuje, choćby na Marsie!

A tu szczegóły gorącej licytacji i reszta niezwykle atrakcyjnych łupów:

- KLIK -
 


Zatem - ciężki przedmiot w dłoń i szturmem na świnie z porcelitu!

wtorek, 7 lipca 2015

Po co wielorybowi sweter?


Eeee, noo, nie będę ściemniać: nie mam pojęcia po co, ale czy nie wygląda atrakcyjnie?
(I czy to nie jest wystarczający powód?)


Na samym środku sweteru jednakowoż jest dziura. Niewiadomego pochodzenia. No ale tak to jest - jak się ktoś włóczy przez pół globu w tę i we w tę, to potem ma dziury w swetrze.

 

 

 
 

 

Drugi bohater tej oceaniczno-tekstylnej scenki, mikry rybek Pepito, zlukawszy tak wypasiony pulower - pozazdrościł straszliwie. I postanowił za wszelką cenę również posiąść elegancką garderobę.
W tym celu zaczął więc regularnie udawać się w pobliże klifu, na którym stoi mała wioska rybacka, skąd w każdą środę przybywają na skraj wietrznego urwiska Lucinda, Rosita, Eduarda i Consuela, wlokąc za sobą na postronku juczną lamę Juanitę ubraną w kolorowy, ręcznie tkany kocyk i obładowaną koszami ze świeżym praniem.
Przywiązawszy Juanitę sznurkiem do palika, dziewczęta zarzucają na plecy swe kruczoczarne warkocze, i poczynają wieszać pranie do suszenia. Mocny, ciepły wiatr szarpie bezlitośnie tą i tak już dość zdezelowaną garderobą, i czasem wyrwie jakąś sztukę spod klamerek i poniesie ją nad ocean, aż w końcu mu się znudzi i upuści ją do wody. I na to właśnie przyczaił się Pepito. Czaił się, i czaił, i czaił, i w końcu - jest! Piękny żywy kolor, wygodny krój, i te atrakcyjne białe kropeczki - z całą pewnością en vogue. A może i haute couture. I nawet rozmiar pasuje! Ale będzie lans na akwenie! Rozgwiazdy zbledną w blasku Pepita, jeżowcom zmiękną kolce, ryby czkawki dostaną! Szczęśliwy jak prosię w majowy deszcz Pepito przywdział więc niezwłocznie tę odzież wykwintną, i teraz paraduje z prawa na lewo i z powrotem, dumny i zadowolony, zadając szyku i roztaczając fale czaru, powabu, stylu i klasy.
W różowych, nylonowych gaciach Rosality Portillo.
Ale ćśśśśś, nic mu nie mówcie. Niech ma chłopak swoje pięć minut...


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 



Zbierajcie drewno ludziska, powiadam wam, ile z tego radochy jest!
A tak niepozornie wyglądała ta scenka w erze przedakrylowej:

 

Tak se myślę, może z tego wieszak zrobić? Ze dwa haczyki mi pomieści. Tylko na razie ich nie mam. Trzeba będzie na pchlim targu się przyczaić. Albo w sklepie z duperelami. Nawet mam blisko jeden sklep ze starymi duperelami! Prawie wszystkie moje sztućce ztamtąd pochodzą, po pare centów i każdy z innej parafii oczywiście, ale mi to nie przeszkadza, a nawet wręcz przeciwnie. A biorąc pod uwagę ten teraz taki modny indywidualizm, to mam najmodniejszy garnitur nożów, łyżków i widelców w całym mieście.
Oraz tryliard takich malutkich, do niczego niepotrzebnych talerzyków. Od ostatnich czterech (wypatrzonych całkiem niechcąco, bo szukałam miski na mizerię), w śliczne geometryczne biało-granatowe wzorki, musiałam bez mała odgryźć sobie ręce. W takich sytuacjach albowiem dochodzi u mnie do zaburzenia przepływu informacji z ośrodka sterującego, wzdłuż włókien nerwowych, do kończyn górnych. I umysł mówi "zostaw, odejdź" a ręce już tulą, gładzą i jeżdżą paluszkiem po wzorkach...
Ale nie kupiłam! Silna byłam! I oczywiście teraz żałuję.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...