wtorek, 31 lipca 2018

Zasady dynamiki Newtona w walce o godność osobistą.

Nigdy w życiu nie udało mi się zrozumieć żadnego wzoru na fizyce i chemii w szkole. NIGDY.
 
Ale raz, raz jedyny, jak chyba w trzeciej klasie liceum wisiała nade mną jedynka na półrocze, no i coś musiałam na to zaradzić, zmobilizowałam całą swoją odwagę cywilną, ruchem posuwistym i zdecydowanym siadłam przy biurku, rozłożyłam mądre księgi i jeżąc groźnie brwi spojrzałam wrogowi w twarz.
A twarz miał ten wróg wymalowaną w srogie wojenne wzory i symbole, poustawiane po obu stronach znaku równości, wymownym jak kraty w więziennym oknie. Głosem ponurym i ciężkim, głosem zprzed wieków, mamrotał pradawne zaklęcia o tym, jak porusza się ciało w jakichś tam warunkach.
Wyglądało to przerażająco.
Ale się nie poddałam. Upiorna walka przy biurku trwała kilka dni, siedziałam murem i betonem, zbrojonym. Ani o milimetr się nie cofnęłam.
 
I teraz macie tą wizję: dookoła zawierucha, pioruny, śnieg, pizga złem i zębatymi rekinami, runy magicznych wzorów świecą złym światłem, w tle słychać wypowiadane grobowym głosem zaklęcia - a ja nic. NIC! Siedzę!

Macie to?
 
No. To powiadam wam, kiedy nadszedł dzień poprawki, byłam gotowa.
Opanowałam magiczne formuły wroga, runy i symbole.
W szkole stanęłam pod tablicą, pewna siebie i zadowolona (acz pewne napięcie czułam, nie powiem)
Kredą wypisałam ciąg tajemnych znaków, wypowiedziałam formułę, a następnie na przykładzie czegoś tam objaśniłam to wszystko w sposób wyczerpujący i nie pozostawiający niczego do życzenia, nawet jakiś tam wykres walnęłam, przynależny do tego działu magii. Zasyczało, zapachniało siarką, aż iskry poszły. Gotowe.

Poczym z blaskiem triumfu w oczach spojrzałam na nauczyciela.
 
On milczał, rozgromiony.

Siedział przy biurku, obrócony do tablicy, jakoś tak dziwnie zgięty w plecach, jakby zaraz miał spaść z krzesła.
„Oho! Rozłożyłam go, na to nie liczył, bua-ha-haaa!" pomyślałam.
„No dobrze. Mierna. Możesz usiąść" - powiedział chłopina głosem cienkim i bladym niczym oddech pisklęcia, tak był porażony mym występem.
 
Dumna jak paw wróciłam na miejsce, unosząc się jakieś 10 cm nad podłogą, bo poziom magii w tym momencie to czułam taki, że żadne tam prawa o ruchu ciał się mnie nie imały, mogłam robić, co chciałam.
 
Do tablicy poszedł następny poprawkowicz, a ja zapuściłam żurawia w moje księgi i kajety, żeby jeszcze tak do końca sprawdzić, że wszystko było dobrze, żeby się upewnić w tym moim wielkim zwycięstwie, żeby móc z czołem jasnem i podniesionem wyjść z placu boju i święcić należne mi triumfy.

Ale nim obmyśliłam plan tych bajecznych bachanaliów o bezprecedensowym, bizantyjskim rozmachu, o których jeszcze za 50 lat całe miasto miało opowiadać barwne historie, to okazało się, że wzór owszem, sam w sobie był dobry, ale z kompletnie innej bajki, do definicji nijak nie przynależący, samą definicję podparłam wyjaśnieniami z jeszcze innego rozdziału, a ten cholerny wykres to już w ogóle nie wiadomo skąd wzięłam. Czyli żaden element mojego wystąpienia nie pasował do drugiego, a do tematu pasowała jedynie sama goła regółka, wykuta na blachę...
 
W tym momencie ten mój różowy rumak prowadzący korowód zwycięstwa trochę okulał, wyliniał, i zanotował w pamięci żeby koniecznie kupić farbę do sierści, bo róż w tej sytuacji raczej już nie przystoi.
Skończyło się rumakowanie.
 

Ale w sumie, tak z ręką na sercu, to mnie to wcale nie zdziwiło.
Raczej to było jak to uczucie kiedyś na urlopie, jak porwała mnie figlarna morska fala i przeczołgała po dnie, kręcąc mną salta i piruety z mistrzowskim opanowaniem reguł ruchu ciał, i w końcu, ostatni raz przeorawszy mi zadek o kamieniste dno, wyrzuciła litościwie na stały, pewny grunt plaży, gdzie znowu stanęłam na własnych dwóch nogach i sama decydowałam o wszelkich ruchach. 
[jak już wytrzepałam żwir z uszu i gaci i odzyskałam równowagę tudzież oddech]

I tak to wróciłam do punktu wyjścia, że wiem, że nic nie wiem.
A na miejscu nauczyciela też bym dała mi tą mierną, no bo przecież to był ostateczny i niepodbijalny dowód na to, że lepiej ze mną już nie będzie.
A to, że uwielbiam czytać książki o fizyce i chemii, to tylko dowodzi smutnego faktu o nieskuteczności szkolnej edukacji. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę ;)



...............................


Jak tam krwawy, zaćmiony księżyc w tamtym tygodniu? Widzieli? U nas był dopiero po północy, już spałam snem niewiniątka.



 
 

 
 

 
 

wtorek, 24 lipca 2018

Licho nie śpi.

Tak powiada przysłowie. Bardzo mi go szkoda, bo tak ciągle nie spać to jednak męczące jest straszliwie, robi z mózgu kisiel, i nie bez przyczyny uchodzi w pewnych kręgach za niezwykle skuteczną - acz brutalną - metodę na urabianie i wyciąganie zeznań.

Nie wiem kto tak biedne licho męczy, ale poniższe ryciny świadczą silnie na jego niekorzyść. Proszę tylko spojrzeć, jakie toto biedne rozczochrane, skołtunione, zagubione, łypie tymi małymi oczkami nieobecnymi, jawy od majaków już rozróżnić nie umie.



O, rybę znalazło i nawet nie wie co dalej, zapomniało. Je się to? Z dżemem czy z makaronem? A może się z tego czapkę robi? W kominku pali? Nic. Rybna tabula rasa.
Pewnie ją i tak zaraz zgubi. Albo postawi w losowo wybranym domu na sztorc na półce i do pyska wetknie polne kwiatki.


 
 

 
 



..........................................................
 

To licho weszło w posiadanie korzenia pasternaku, nawet nie pamięta w jaki sposób, nie miało a nagle ma. I zastoju doznało kompletnego („Weszłom ja w posiadanie legalnie czy nie?! Uciekać mi teraz, czy nastawiać zupę?")
A tymczasem chałupa, do spółki ze spiżarką, wzięły nogi za pas i zbiegły. I jak teraz licho biedne do domu trafi? Zakładając oczywiście, że nie zapomni że w ogóle jest lichem i ma dom, bo równie dobrze może zaraz wyhalucynować że jest kasownikiem albo zmywarką i koniecznie musi coś podziurkować albo umyć wszystkie niebieskie talerze.


 
 

 
 





W związku z powyższym chciałabym zaapelować, że jak spotkacie takiego małego rozczochrańca, zagubionego jak dziecko we mgle, to dajcie mu ciepłej herbatki rumiankowej, jakiś kocyk, i pozwólcie pospać. Skorzystają na tym wszyscy. Licho się wyśpi, a my nie będziemy szukać zawieruszonych niebieskich talerzy i pasternaku, ani dziwić się dorszowi ze stokrotkami w pysku, woniejącemu na naszej półce z książkami.
A ja może w końcu znajdę mój poprzedni szkicownik, bo wsiąkł jak kamień w wodę.



..........................................................



A jako drugi temat na dziś, to chciałam poruszyć wątek naszego hitu z poprzedniego posta, to znaczy crumble z rabarbarem, i niejako zaktualizować dane.

A więc. Crumble cudownie wychodzi:
- ze śliwkami (dałam tak 550g, bo 800 to już jednak mi było za dużo)
- z jagodami (jak mrożone, to najpierw rozmrozić i sypnąć więcej cukru trochę)
- z jeżynami, malinami i truskawkami (Kapelusznik zrobiła)
- z jabłkami (sztandarowe podobno na wyspach brytyjskich, twierdzi mRufa i Pieprz)
- z wiśniami (mRufa)
- ze wszystkim (Repo i Pieprz, choć ciekawa jestem jak daleko sięga to „wszystko" i czy jednak bez ryby)
- w zepsutym piekarniku :D (którego posiadaczką jest Cytrynka)


Także widzicie sami. Do tego robi się je w 15 minut i wyjdzie nawet największemu kuchennemu ignorantowi. Marga twierdzi że jej napewno NIE wyjdzie, ale poczekamy, zobaczymy. Niejeden wszak już tak twierdził, wliczając mnie sama.
Tymczasem przyznaję temu crumblowi tytuł Ciasta Roku, i biada temu, kto zechce z nim w szranki stanąć, bo z góry jest skazany na porażkę.
Przynajmniej na razie, no, póki nie przyjdzie jesienna słota i pora na ciasta czekoladowe, gęste i ciężkie, pływające w polewie. Ale to jeeeszcze, jeszcze. Teraz jeszcze poudajemy, że się trochę zdrowiej odżywiamy.
 

To czołem, rogiem i burakiem moi mili, dobrego tygodnia.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Internet jest fajny dopóki się nie zwali. A crumble z rabarbarem jest zawsze fajne :D


Na począteczek-poniedziałeczek naprawiłam sobie w pracy w komputerze dwie rzeczy. SAMA naprawiłam, więc halo, jestę informatykię, ha! Bo nie mam serca każdą pierdołą zawracać głowy dziewczynie z IT, ona biedna jest sama na całą firmę i nie wyrabia, no więc pokopałam w internetach i mam naprawione.
Ostatnio u nas jest taki dziwny trend w pracy, na jednoosobowe działy. Niedługo chyba wszystkie będą jednoosobowe. Tylko co to będzie, jak dział XY zachoruje albo pójdzie na urlop? Trzy tygodnie przestoju? No ale nie ja tym cyrkiem dyryguję, to co będę się przejmować.


W zaistniałej sytuacji (że ludzi ubywa a roboty przybywa) podstawowa umiejętność na polu walki to umieć powiedzieć „Na ten termin się nie wyrobię", żeby nie uciąć sobie głowy deadlinem. Już się tego nauczyłam.
I stanowczo jako podstawowy warunek do rozpoczęcia działań stawiać kompletny briefing (też mi to już dobrze idzie), nie ładować się w pułapki typu „bo ja bym chciał taki folder, nie mam jeszcze żadnych zdjęć produktów i tylko połowę tekstu, ale może pani już zacząć, prawda?" Otóż nie, pani nie może. Bo potem się okazuje, że muszę robić wszystko od nowa i całkowicie zmienić koncepcję.
Także ten. Zakład pracy dba o trenowanie mojej kulejącej asertywności ;)

 
A jeszcze a propos diagnozowania przez internet, to ostatnio też w taki sposób wyleczyłam się z okrutnych, czerwonych plam na ryju, które, a jakże, leczył pan dermatolog (spoglądał nawet na nie przez lupę, tudzież dźgał patyczkiem). Aż w końcu po którymś z koleji słoiku maści na zamówienie nie strzymałam i wpisałam w internet objawy. I powiem wam, na takim diagnozowaniu to naprawdę można polegać - OD RAZU, jak przystało, wyskoczyło mi że rak skóry! :)
No ale niezrażona szukałam dalej i wyszło że muszę kupić maść za 1,30 € i parę razy posmarować, i to tyle. I spokój mam do dziś.


No więc to były dwie rzeczy o tym, że internet jest fajny.
A teraz trzecia rzecz:
DaWanda, czyli tam gdzie można kupić diabelskie rękoczyny, likwiduje się z końcem sierpnia. Możemy przenieść swoje sklepiki na Etsy, został w tym celu napisany programik-narzędzie mający to ułatwić - przenosi cały sklep na raz, oferty i oceny, i opisy, wszystko.
Tylko że nie działa. !!!!!!! Oceny (gwiazdki) mi przeniosło, ofert nie. A tego narzędzia można użyć tylko raz, no i nagle doopa, już nie jestę informatykię, za to przeszłam wczoraj kolejno: mega-nerwa, czarną rozpacz, deklarację o zaprzestaniu wszelkiej działalności ever, darcie szat, nikt mnie nie kocha, wypiję sobie Summersby i zjem paczkę chrupków. No a potem napisałam maila do Etsy, może coś pomogą (łudzę się, ha haaa)



No. A tak z analogowego świata, to zrobiłam pierwsze w swym życiu crumble, z rabarbarem. Bo co roku jak przychodzi sezon na rabarbar to wilcze kły mi rosną, marzę o rabarbarze, ślinie się w snach. Ale ja NIE CIERPIĘ zagniatać ciasta. Aż tu nagle odkryłam niechcąco crumble bez gniecenia, wystarczy widelcem zamieszać, 15 minut i siedzi w piekarniku, istne cudo! Następne zrobię ze śliwkami. A potem z jagodami.
 

Obrazkowo i ilustracyjnie to popadłam ostatnio bardzo w czarno-białość, głównie dlatego, że na nic innego nie mam czasu. Ale powiem szczerze, że lubie tych panów ;)
(i są "sprzedajni", jakby ktoś chciał wejść w bliższe kontakty i zaprosić ich pod swój dach, to pisać śmiało na maila)






 
 

 
 

 
 
 
I jeszcze raz:
 
 
 

 
 




 
I jeszcze:
 
 
 
 

 
 

 
 
To buziaki, moi mili !!!
:*
 
 
 
 
UPDATE !!!!
 
Oto i nasza rewelacja!
(bo skoro Anika i Pies w Swetrze siedza jak na tluczonym szkle i czekaja, to nie moge zwlekac! ;) 

Hit! Fontanna szczęścia!
Crumble z rabarbarrem, bez gniecenia ciasta,
ekspresowe w wykonaniu i tak proste, ze nawet mi wyszlo!
 
 
Składniki
250 g masła 
250 g cukru 
1 cukier waniliowy 
szczypta soli 
400 g mąki
100 g drobnych płatków owsianych
800-1000 g rabarbaru (ile kto lubi)
cukier puder, do posypania 
 

Przygotowanie - na okragłą formę 28-30 cm.
Rabarbar pokroic na 2 cm kawałki. (Grubsze najpierw wzdłóż na pół, potem na małe kawałki)
Piekarnik nastawić na 200 °C.
Rozpuścić masło w nieco większym rondlu.
Do płynnego masła powoli dodać (miesząjac widelcem) cukier, cukier waniliowy, sól, mąkę i płatki owsiane. Cudna kruszonka powstaje nam sama!
Teraz połowę tego ciasta-kruszonki wyłożyć na blachę (wysmarowaną masłem albo wyłożoną papierem do pieczenia) jako cienkie dno naszego crumble, i lekko ubić. Rozłożyć kawałki rabarbaru na wierzchu i dodać pozostałą kruszonkę. Posypać cukrem pudrem - będzie po upieczeniu bardziej chrupiące.

Piec w 200 °C na średniej półce przez 30 - 35 minut.
Powinno być ładne, złociste; uważać bo w pewnym momencie szybko sie przypala.
 
- Lody waniliowe lub sos waniliowy są do tego idealne.
- Można też ugotować budyń waniliowy i przed pieczeniem wlac go na rabarbar (pod górną warstwę kruszonki)
- W przypadku słodszych owoców, takich jak truskawki, brzoskwinie lub morele, zmniejszyć trochę ilość cukru.
Oryginalny przepis po germańsku i zdjęcia tu:
 
 
Enjoy :D
 
 
 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...