środa, 26 sierpnia 2015

Addio, pomidory.


Odkąd jakiś czas temu Bebe napisała (i to dwa razy, sadystka!) o pomidorach malinówkach, którymi to wraz z progeniturą zajada się w Polsce na wywczasach, no to mi te malinówki w głowie siedzą i nie chcą wyjś. A już jak rozkrajam te germańskie (a raczej holenderskie) diabelskie pomioty pomidoropodobne, to łzy leją mi się z żalu strumieniami, tak jak tym pomidoropodobnym leje się woda udająca sok. Wracając do piosenki z tytułu - tęsknota dojmująca i łza przełknięta wpół.

Albowiem tutaj malinówek nie ma. W tym sklepie, w którym nie ma też cebuli, jest co prawda stopińdziesiąt rodzajów pomidorów - żółte, pomarańczowe, czerwone, zielone, a nawet w paski (te zielono-białe Kumato a drugie czerwono-żółte pomidory tygrysie), okrągłe, podłużne, plaskate, sercowate, gruszkowate, gładkie, pobrużdżone, ogoniaste (no z taką wypustką na dole) małe, średnie, duże i ogromne - ale nie ma malinówek, tak jak i w żadnym innym sklepie zresztą. Nie i już, i co nam pan zrobi. Ano nic nie zrobi. Co najwyżej obślini się lubieżnie, na wspomnienie smaku.

No ale jak można mieć coś za złe Bebe, kobiecie władającej kometami! No więc nie mam. Zemsty nie będzie ;)

 
Będzie natomiast wspomnienie. Wystąpi w nim oczywiście pomidor, tyle że... a nie, więcej nie zdradzę...

Jest to mrożąca krew w żyłach i soki w żołądku przygoda z bruschettami. Otóż bądąc pewną razą na rodzinnym obiedzie w restauracyji w Polsce, przeczesywałam grubą kartę - czy raczej księgę - dań, w poszukiwaniu czegoś bezmięsnego. Gdyż to raczej taki wierny mięsnej tradycji kulinarnej lokal był. Przeczesuję więc. I tu nagle, wtem! Co ja paczę? Bruschetta! Z polskich pomidorów zapewne, myślę, pachnących i soczystych, więc hulaj dusza, dzisiaj piekła nie ma! Zamówię se trzy porcje, jak jedna będzie mi mało, i się napcham do wypęku. I na pytanie miłej (naprawdę bardzo miłej) pani kelnerki "Co dla pani?" mówię, stukając radośnie paluszkiem w odpowiednią pozycję w karcie, iż dla mnie bruschetta.

- Bruszczetę? Dobrze, oczywiście! - odpowiedziała z promienym uśmiechem pani kelnerka, skrobiąc w notesik.
- Bru.... eee.... tak. - wydukałam niezwykle elokwentnie.
Bo ja uprzejma z natury jestem (nawet za bardzo, twierdzi małżonek) i nie chciałam jej robić wiochy, wiecie, żeby nie pomyślała, że niby ją poprawiam, chociaż wkradł mi się w tym momencie pewien taki cień zwątpienia i podejrzliwości... No ale nie takie late maćato i inne kapukino my już pijali, w końcu to tylko słowa.

Przejdźmy zatem do czynów: oto po dłuższej chwili pani kelnerka wkroczyła ponownie, prezentując profesjonalną, kelnerczą postawę ciała (plecy proste, nos do góry, wzrok utkwiony w dali, równy krok), z profesjonalnie trzymanym talerzykiem (ręka zgięta w łokciu, uniesione do góry i rozcapierzone palce podtrzymują od spodu talerzyk), nie powiem, robiło to wrażenie, i profesjonalnym gestem godnym lokalu z co najmniej dwiema michelinowymi gwiazdkami, wyprowadziła w moim kierunku po pięknym łuku z łokcia ów element ceramiczny.
A na jego nieskazitelnej bieli spoczywała bruszczeta.
Dwie kromki chleba z supermarketu posmarowane przecierem pomidorowym, takim skoncentrowanym w gęstą, twardą, cynobrową pastę.
Film nagle zatrzymał mi się przed oczami.

- Oto bruszczeta! - wykrzyknęła kelnerka z emfazą (film ruszył znowu) głosem czystym i mocnym, sugerującym, że wszystko jest magnifico, bellissimo, a nawet delizioso. Podniosłam głowe ku niej z nadzieją, że to żarty, ukryta kamera czy cóś, a tam w górze znów ten uśmiech jak milion dolców, przypięty do kelnerki, która w tym momencie odwróciła się na pięcie i oddaliła w pląsach ku sąsiednim stolikom, aby zaproponować innym klientom równie niezwykłe i zaskakujące dania. Nad moją głową został tylko ten uśmiech, uwięziony w oparach serwowanej obok mnie wieprzowej - nie bójmy się ponownie użyć tego słowa - giczy po depilacji, alias golonki. Jak w Krainie Czarów. (Ten uśmiech, znaczy. Nie gicz.) A ja przecież nie Alicja.

Siedzę tedy, z przepalonymi neuronami, i patrzę na tą moją kulinarno-lingwistyczną katastrofę, na te bezlitośnie zamordowane pomidorki, na dramatyczną nieobecność cebulki i bazylii (zapewne zmarły w czasie tortur), na dwie trupioblade i sztywne, podeschnięte kromki wyrwane spod supermarketowej gilotyny, i opada mnie kłębowisko myśli: to jeden z tych modnych teraz lokali tematycznych? "Szpitalne wspomnienia" albo "U Żylety pod celą"? A może dziś Dzień Astronauty i podają gratis te suszone posiłki z torebeczek, co to statki-matki karmią nimi swoje kosmiczne dzieci fruwające w powietrzu od jednego monitorka do drugiego? O borze, borze szumiący, szybko, lepiej się do krzesła przywiązać serwetą, jeszcze zara grawitację wyłonczom, a mi od fiflaków się niedobrze robi!

Grawitacji jednak nie wyłączyli, bruszczetę z niezdrowej ciekawości nadgryzłam i przekonałam się, że smakuje tak, jak wygląda (czyli jak suchy chleb z twardym koncentratem), po czym zamówiłam tradycyjne danie wegetariańskie kuchni polskiej - frytki z surówką kapuścianą.


No i tak to. Się trzeba obejść smakiem niekiedy.
Tylko zabawnie było, jak na końcu pani kelnerka przy zbieraniu talerzy zapatała, czy smakowało. Jedyną nasuwającą mi się uporczywie odpowiedzią było "Pomidor" ;) Na szczęście wybawił mnie chór rodzinny, który głosem chropawym, dobywanym z nadwerężonej nadmiarem chlorku sodu krtani, wycharczał: "Tahhh, tylhhho dosyć słone." A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

p.s. To było jakieś 4 - 5 lat temu, czyli nie tak dawno, żeby zasłonić się nieznajomością i niedostępnością zagramanicznej egzotyki. Od tamtej pory tam nie byłam, ale bardzo, bardzo jestem ciekawa, czy dalej podają tą zmumifikowaną bruszczetę ;)

p.p.s. Golonka, podobno, była bardzo dobra. Ryba smażona i inne mięsiwa niby też.

To co, po rybce? Tylko trzeba najpierw wyłowić jakąś dorodną sztukę:


 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Zooterapia piesem odc. 2 - oraz - Wołowa terapia giczą (na ból istnienia).


 A więc:



SERIA 4

Misiowate

 
 



 
 
 
 
 
 
 
 
SERIA 5
Kwoczące. Sen bierze, ale nie poddaję się, nie! Siedzę! Twardy jestem.

 
 



 


 
 
 
 
 
SERIA 6
Poddane, przewrócone i zaśnięte.
O snach różowych, wypełnionych świeżą kiełbasą.
 

 
 
 
 
 
SERIA 7
Ze snu wyrwane. O co chodzi nie czające jeszcze.
"Gdzie ta kiełbasa??
Gdzie wonna gicz wołowa
i rajski kalejdoskop soczystej, drobiowej garmażerki?!"
 
 


Nie ma. Znikło. To był jednak tylko sen.


Giczy nieobecna, czy warto dalej żyć?
Smuteczek. Ból egzystencjonalny. Załamka.
 





O, wonna giczy!
 Im bardziej się budzę, tym bardziej Ciebie nie ma...



 
Oda do giczy. (Poniższe słowa wkładamy okami wyobraźni w "usta" widocznego powyżej męczennika, albowiem jak wiadomo, cierpienie uskrzydla)

 
O, giczy!
Ileż jam razy śnił o Tobie
ten tylko zliczy,
kto śnił ze mną.

 
I niech w róg zaryczy
cętkowany, kręty, ten,
kto zalet i powabu Twego
nie docenia, a w goryczy
przybędę wtedy
i z najdalszej dziczy,
by honoru i czci Twej chronić,
ma Słodyczy!
 
 
 
Uwielbiam słowo "gicz", szczególnie w wołaczu - "Hej, giczy!" Słychać w tym echo alpejskich łąk, co? W życiu jej nie jadłam ani nawet chyba nie widziałam i mam tylko mgliste pojęcie, z których rejonów wołu ową gicz się pobiera. A skoro to po prostu część ciała, to czy istnieje gicz kurza? Gicz chomicza? Gicz jaszczurcza? Jeśli nie, to jak najszybciej trzeba te pojęcia stworzyć, proszę, tu przykładowe zastosowania w literaturze:
 
"Miał małe, świnskie oczka, a gicz wątłą i chomiczą." I mamy doskonały obraz mikrego, dwulicowego drania o pokręconej posturze.
 
"Ty szczurza giczo kaprawa!" No to już obelga jest straszliwa.
 
"Weźmij sproszkowanych giczy jaszczurczych uncję jedno, jajo kokota czarnego krapiatego..." Coś dla dzieł o tematyce magiczno-ezoterycznej. Albo kosmetycznej - przepis na maseczkę na przykład.
 
"Kurzych giczek kopa, wnet uzdrowi chłopa, oj dana dana, kuchareczko złota, hej!" - Na radosne przyśpiewki dla pląsawic z kółek tańca ludowego.
 
Jaki potencjał w jednym, króciutkim słowie! A proszę zauważyć, że nawet nie wspomniałam jeszcze o horrorach - ileż tam scen dzieje się w rzeźniach / chłodniach wyładowanych krwawymi ochłapami.
 
 
 
A skoro już jesteśmy przy krwiach i horrorach:
 
SERIA 7 i jak na razie ostatnia:
Nikt mi nie wmówi, że zombiaki nie mogą być słodkie :}
 
 
 








Pozdrawiam soczyście. Pamiętajcie o giczy i innych pięknych słówkach!
Diabeł.


 
 
 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Drewno z wora - fauna to czy flora?


Pod stołem w kuchni, i na stole w kuchni, leżą wszystkie moje zabawki (co ogranicza trochę powierznię jadalną i komfort spożywania posiłków, no ale co zrobić). No i jest tam też taki jeden wór, a w nim, bezduszne jeszcze i ślepe, kawałki drewna. Takie zarodki, larwy, bez skrzydeł, płetw i innych atrybutów, ale z uśpionym wewnątrz potencjalem ;)


Sięgnęłam więc ci ja do wora...


.........


Na początku było drewno, wyplute na plażę przez morski żywioł skłębiony. Nasiąknięte demiurgiczną kombinacją elementów: słońca, wody i rozpuszczonych w niej soli ziemi. Leżało sobie to drewno spokojnie na piachu, wspominało zimne poszturchiwania rybich nosów i śliskie objęcia ramion wodorostów. Słońce je suszyło, księżyc chłodził, dzieci kopały bosymi nogami. Dojrzewało. Aż w końcu dość miało drewno tej biernej poddańczosci, tego leżenia bezproduktywnego, tej nijakości i nieszczególności. Życiotwórcze elementy zakipiały, wzburzyły się soki. Powierzchnia zafalowala, zakwitając plamami kolorów. Wykluło się serce. I otworzyło drewno oczy i na świat spojrzało. I się zaciekawiło, i więcej zobaczyć zachciało, więc skrzydła wypuściło i poleciało. O, tak:


 

Kolejny aniołek do kolekcji.
(Na kuchennej półeczce już tłok, pióra sie plączą, aureole zgrzytają o siebie krzesząc iskry
i trzeszcząc niczym miecze świetlne Jedi.)




A tu Duch Nowiu razem ze swoim młodym uczniem Przednówkiem, któremu jak widać trochu się przysnęło, niewprawiony jest jeszcze chłopak we włóczegach po ciemnych drogach kosmicznych przestworzy.
 
 














I na tle zachodu słońca nad morzem, wszak to taki modny motyw:
 

 

Kiedyś wierzono, ze gdy po nowiu księżyc miał rogi zagięte w górę oznaczało to słoneczną pogodę w najbliższe dni (a jeśli do dołu - deszcz). No więc u mnie są tak do góry, że już bardziej się nie da. Jak to nie zadziała, to już NIC nie zadziała.
Podobno też przy nowiu należy liczyć pieniądze i, uwaga, potrząsać kiełbasą, bo spowoduje to pomnożenie zasobów i szczęścia (czyli pieniądze = zasoby, kiełbasa = szczęście. Wbrew pozorom, dla niektórych całkiem logiczne ;)
Tudzież jest nów odpowiednim czasem na sporządzanie maści przeciw liszajom. A więc do dzieła. Taki liszaj to nikczemna swołocz i bezduszna łahudra jest, może zaatakować całkiem znienacka jakimś nietwarzowym wykwitem, dobrze być przygotowanym.

Także w czasie nowiu guślarze leczyli kołtun, czyli skrzatowy kłak ( co za cudna nazwa! ), warkocz czarownicy, skręcon, reumatyzm, gościec, gwoździec, ruski kołtun. Splątany włos na głowie był bowiem oznaką poplątania wewnętrznego - i tu prosty lud wrzucał wszystko do jednego wora: czy ktoś był pokręcony umysłowo czy fizycznie (dlatego ta wspólna nazwa z reumatyzmem), wszystko jedno. Takie poplątanie wywoływane było oczywiście czarami rzuconymi przez czarownicę - a nie życiem w brudzie i na głodowej diecie z rzepy i brzozowej kory - więc objaw zewnętrzny, czyli kołtun, należało przy nowiu księżyca ściąć i zakopać. Jak i samą czarownicę zapewne, ale to już nie taka prosta sprawa - szczególnie właśnie przy nowiu, albowiem w tym czasie ma taka wiedźma większą moc. Nabiera jej, zdaje się, przez skórę, gdyż jak głoszą przekazy ludowe, o północy chodzi na rozstajne drogi, zrzuca szaty (aby zwiekszyć powierzchnię absorbcyjną?) i oddaje się ekscentryczno-lunarnej, diabelsko-bałamutnej osmozie.
No tak w każdym razie wierzono kiedyś, dzisiaj jest wolność wyznania i każdy wierzy, w co chce, na przykład w scjentologię.

A tu skrzatowy kłak (strzeżcie się. I strzyżcie się tyż.)




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...