poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Po co rybie księżyc?

Dziś kolejna tajemnica ichtiologiczna, ukazująca życie ryb z tej nieznanej ludziom strony....


... Gdy zapada noc, na morzu robi się ciemno, cicho i pusto. Tylko czarne niebo przeglądające się w czarnej wodzie, poza tym - nic, jakby właśnie narodził się świat, jakby dopiero pojawił się czas. Ale kiedy zza horyzontu wynurza się księżyc, na powierzchnię wypływają z głębin wielkie ryby, niewiele młodsze od samego oceanu, i przymykając oczy, wylegują się w łagodnym księżycowym świetle, które rozlewa się po wodzie i wsiąka w rybie łuski.
Na niebie pojawiają się gwiazdy, i przeglądają się w ciemnej tafli wody. Jest okazja sprawdzić, czy do twarzy im w ich konstelacjach, czy szale Wagi leżą równo, czy grzywa Pegaza dobrze rozczesana, łuski Smoka nie uszkodzone. Próżna Kasjopeja poprawia fałdy sukni, Andromeda, słysząc już dochodzący z głębin ryk potwora, niecierpliwie wypatruje Perseusza. Wielka Niedźwiedzica pilnuje, żeby Mała nie oddaliła się za bardzo. Lew, wpatrzony w czarne lutro wody, zadowolony dumnie potrząsa bujną grzywą, Bliźnięta po raz kolejny cieszą się swoimi identycznymi odbiciami. Wodnik tęsknie spogląda w dół, na miejsce swych narodzin.
A ryby spod przymkniętych powiek patrzą na te miriady gwiazd dookoła, i same nie wiedzą już, czy unoszą się wśród tych prawdziwych, czy odbitych. Granice się zatarły, jest tylko ciemny bezmiar pełen złotych, migoczących świateł. A gdzieś po środku, księżyc miękkim blaskiem głaszcze ryby po policzkach i powiekach, aż zasypiają i śnią swoje rybie sny.

Gdy noc zblednie, ryby znowu się zanurzą, a ich łuski, przesiąknięte księżycowym światłem, iskrzącymi refleksami rozjaśnią mrok oceanu, zaniosą kolorowe światło w najgłębsze otchłanie i najczarniejsze głębiny.






Zauważyłam właśnie, ze to czwarty post z rzędu, nadany w poniedziałek. A przecież nie lubię poniedziałków. No kto lubi. Chyba sobie je w ten sposób osładzam...

"Poniedziałek z Diabłem, cykliczna audycja o charakterze nieprzewidywalnym".
Popluskaj się w barszczu, sztachnij ćwikłą, wybiczuj świeżą botwiną. Skosztuj bulwy zaprawionej absurdem.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Piękno przyrody rozjeżdża jednośladem, diabeł z koszyczkiem i bolącym pośladem.


Mieliśmy śliczna, słoneczną niedzielę. Proszę, nawet Stefan wskoczył na rower. A uwierzcie, nie tak łatwo skonstruować rower dla lisa! Ale Stefan jest, jak wiecie, lisem czynu, lisem aktywno-dynamiczno-energicznym, prężno-sprytnie-pomysłowym, pełnym inicjatywy i otwartym na nowe wyzwania. Nie straszne mu kosmiczne otchłanie ani oceaniczne głębie, więc i z rowerem dał sobie radę. Uwieczniłam ten moment kolejną akwarelą:

 
 
 
 
Lis Stefan przypomina: pamiętaj o ruchu na świeżym powietrzu!
 
 
 
 
Ale nie tylko Stefan wsiadł na rower. Diabeł też oderwał się od buraczanych zagonów i dosiadł swego piekielnego rumaka Cherlawca, rozklekotanego gruchota bez przerzutek, za to z dwoma koszyczkami na zakupy. No bo co się będzie marnować taki dar losu jak słoneczna niedziela. Ruszylim tedy na natury łono, spakowawszy kocyk, wodę i precle, oraz klekocząc tylnym koszyczkiem i poskrzypując lewym pedałem.
 
I proszę państwa, przejechałam, uwaga, teraz proszę wstrzymac oddech, 45 kilometrów!!! Ok, można oddychać. I bić brawo, bo biorąc pod uwagę, że raz: to był CHERLAWIEC, i dwa: na Cherlawcu siedziałam JA, ostatnia sierota, cielę i patafian, to to naprawdę był wyczyn, i śmiało mogę sobie tych kilometrów naliczyć nawet 55, prawda?
Małżonek rozważa tablicę pamiątkową, tylko nie może się zdecydować, czy brąz, czy drewno.
 
Po powrocie do domu z Cherlawca nie tyle zsiadłam, co spłynęłam, zawisłam na chwilę na poręczy schodów, po czym zebrałam resztkę sił i wpełzłam na to nasze pierwsze piętro. (Tak, pierwsze, chwała wszystkim bogom w Niebiosach, na Olimpie i w Asgardzie.) U Małża oczywiście nie zaobserwowano oznak zmęczenia, nadal był pełen sił, wigoru i żądzy czynu, jak nowo narodzony źrebaczek. Ale oni już tak mają, on i Jego Siostra (pozdrawiamy siostrę :) Ludzie z żelaza. A, i jeszcze dodatkowy plusik proszę mi wpisać za to, ze potem w domu miałam siłę ugotować krupnik.
 
Ale fajnie było. Rzeka za miastem jest już całkiem dzika i szeroka, błękitna woda pod błękitnym niebem, na brzegach trzciny, sitowie, pękate wierzby, stare, pokrzywione drzewa. Na wodzie kaczki, gęsi i żaglówki. Ukryta w zieloności pierzasta fauna dawała z siebie wszystko, jakby od jutra miał wejść zakaz darcia dziobów. Wiśnie kwitną, jabłonie zaczynają kwitnąć - bo mnóstwo sadów tam jest - w trawie też pełno kwiatów. Na mecie wyciągneliśmy kocyk i rozłożyliśmy się na słoneczku, fale pluskały, ptaszki-patrz wyżej, miejsce było takie, że żadnych ludzi nie było słychać, poleżeliśmy więc sobie rozkosznie, raz po raz słodko przycinając komara.

Uwielbiam ten widok: na górze niebo, na dole woda, między nimi tylko linia horyzontu z chmurami albo drugim brzegiem. I słoneczne refleksy skaczące po wodzie. To mi się chyba nie jest w stanie nigdy znudzić.
 
 
UPDATE!
Te internety to złośliwe są nad wyraz, ale i sprytne bardzo. Patrzajcie, co mi dziś podrzuciły. Tylko uwaga, produkt o niezwykle wysokim faktorze sweet-ności, jak akurat siedzicie w pracy, to nie piszczcie za głośno:
 
 
 
 

Cena co prawda skutecznie chłodzi zapał, ale i tak się zakochałam.
Stefan, wybacz...

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Syrena w technikolorze pędzi przez morze, a plankton barwne stroszy swe poroże, w nienajlepszym bedąc niestety humorze, gdyż o tej porze zwykł już kłaść się w łoże, tymczasem porwany został, niebożę, turbulencją ogona syreny, na bezdroże. O mój boże.


Kupiłam sobie akwarelki, aczkolwiek jeszcze niewiele z nich rozumiem. Ostatnie ich użycie datuje się bowiem u mnie na odległe czasy ery przedszkolnej (to było jakoś zaraz po eksplozji kambryjskiej, zdaje się). Wtedy to należałam do grupy zapalonych i gorących wyznawców techniki amalgamatyzmu, zwanego też techniką plamy łączonej - wszystkie możliwe kolory zapaćkane na papierze w jedno bure coś, co dopasowywując się do potrzeby chwili raz było kotkiem, raz rakietą, a raz sercem gorejącem, kwiatów pełnem. Teraz, z perspektywy lat, wiem że ta technika wywołuje u odbiorcy uczucie lekkiego niepokoju oraz spłoszenia, gdyż za wszelką cenę należy uniknąć stawiania twórcy pytania "A co to jest?" a jednocześnie wyrazic się treściwie, wyraźnie i konstruktywnie na przedstawiony temat. (Czyli działa na odbiorcę stymulująco i twórczo - czego więcej może chcieć artysta?)

Jednak mimo tak wspaniałej uniwersalności owej techniki, chciałam teraz spróbować czegoś nowego. Wyszło - jak wyszło, tak sobie. No ale początki często bywają niezręczne, nieprawdaż:


 

 





Więc żeby sobie podnieść poziom satysfakcji, przeskoczyłam zpowrotem na utarte akrylowe, czarno-złote szlaki, i już mi się zrobiło lepiej:
 



I jeszcze zbliżenie na uroczych braci Plankton:
 



Mają coś w sobie chłopaki, co?
Czyżby to ten słynny zwierzęcy magnetyzm?
 
 

 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...