Po prostu czerwono (kerw mnie zalała, hyhy)
Dla wyjaśnienia, to miało nakłaniać ludzi do kupna takich foto-produktów jak ozdobne kartki ze zdjęciem i życzeniami, foto-albumy, torby, breloczki do kluczy i inny taki kram. Jak już plakat zwabi cię do sklepu, to tam leży więcej tego kwiatu, a niektórych, UWIERZCIE MI, nie chcielibyście zobaczyć. Na plakatach są tylko te mega-wypasione. No czy któraś z was nie chciałaby dostać pudełeczka w kształcie serca, ze zdjęciem i serduszkowym, czerwonym brokatem za szybką?
(pandeMonia, ja wiem, ze to mały pikuś przy delfinkach nadzianych na astrolabium, ale zrozum, producent się napewno bardzo stara)
Szara strona dnia.
A w tamten poniedziałek w pracy to o mało nie zeszłam, bo był taki ponury, ciężki, ołowiany dzień, że unieść powiekę, ruszyć nogą i piknąć neuronem to już było zajęcie na cały dzień. I prawie ponad siły (no, no, całkiem jak dziś, właściwie. Jak wczoraj. Jak jutro.) A na cyklicznym BardzoWażnymZebraniu, na którym omawiane są sprawy bieżące, miałam już ciemne plamy przed oczami. No wyobraźcie sobie 50 osób stłoczonych w niedużym, CIEPŁYM pokoju konferencyjnym. I wszyscy są ciepło ubrani, no bo halo, luty jest. Po 20 minutach pokój zamienił się w inferno, gdzie diabli nie szczedzą koksu, węgla czy tam innego paliwa, i jeszcze złośliwie uszczelnili okna. A BardzoWażneZebranie trwało półtorej godziny.
Jak już w końcu udało mi się wyjść z tego piekła, poczułam sie zaprawdę jak Kora, córka boskiej Demeter, która po sześciu miesiącach opuszcza Hades, żeby przez kolejne pół roku przebywać na ziemi. I firmowy korytarz, jak ta ziemia za sprawą uradowanej Demeter, rozkwitł mi świeżym kwieciem, rozebrzmiał radosnym ptaszęciem, owiał mnie ożywcza bryzą znad pluskających wesoło strumyczków.
Ale tylko na chwilę, bo potem znowu poczułam te tysiące ton nieba walące mi się na głowę.
Uknułam więc taki sprytny plan, że ...
... otworzę wytrychem tą ołowianą skrzynkę, w której schowali mi dzień. Odciągne na bok brudną zasłonę mżawki, zerwę szare plomby chmur z nieba i patykiem wydłubię korek z okrągłej butelki ze słońcem, które rozleje się na bure trawniki, czarne ulice i szare domy. Chlupnie do wody i wymiesza się z nią jak opalizujący tusz, w błękitach, szmaragdach, turkusach. Rozświetli niebo i wyleje się nam na głowy, i słowa "niebieski" i "parasol" znowu nabiorą sensu. Wsiąknie ciepło w piasek na plaży, ściągnie mi sweter i buty.
Potem wsuwkami do włosów sprytnie rozepcham szpary między minutami, żeby ten dzień trwał jak najdłużej. Znalezionymi na plaży patykami i kamieniami zatkam przebiegle wszystkie dziury w niebie, przez które wpada noc. I będę chodzić boso po rozgrzanym piachu, patrzeć na złote skrawki słońca migoczące na wodzie, i na tą lekką, eteryczną niebieskość w górze, unoszącą białe mewy i mydlane bańki.
Ciepły wiatr rozplącze czarne wstążki smutków zaciśnięte na gardle, i uniesie je hen daleko, za siódmą górę i rzekę. Będę mogła odetchnąć i spokojnie grzać w słońcu moje myśli, aż się równo zaróżowią, zmiękną i odpadną z nich kolce. Będę przezroczysta i lekka. Znajdę siedmiomilowe buty wiary we własne siły i przeskoczę w nich każdy problem. I jeszcze innych ze sobą pociągnę.
A potem kilka za dużych na mnie marzeń zamienię - bez żalu - na waflowy rożek z optymizmem. I szklankę codziennych radości z bąbelkami, zawsze w połowie pełną. Do upojenia, do wypęku, do zażycia od razu, bo po co zwlekać ze szczęściem?
I taka nasiąknieta ciepłem, ze słońcem pod skórą, wrzaskami mew w uszach i tęczą we włosach, mogę już spokojnie czekać, aż noc w końcu poprzetyka znowu te swoje dziury w niebie, i wsączy się powoli, zalewając świat gwiazdami w atramencie. A ja będę spać i śnić, że unoszę się między niebieskim niebem a niebieską wodą, przedzielonymi jedynie białą linią miękkich chmur...
Tylko nie mogę znaleźć tego wytrycha, no...
Wiem, marudzę - więc tu, u pokrzepieniu serc ;)