Się mi tak przyśniło:
Jest zimowa noc, stoję nad ogromnym, czarnym jeziorem, po którego drugiej stronie widać przysypany śniegiem drewniany dom wsród przysypanych śniegiem drewnianych drzew. I nie wiem czemu, ale koniecznie muszę się do tego domu jak najszybciej dostać. Tylko to jezioro! Aż tu nagle podchodzi do mnie lis. Jest bardzo puchaty i biało-srebrzysty, futro mu się tak ślicznie błyszczy i opalizuje w świetle księżyca, w sumie wygląda jakby było z pociętych na wąskie paseczki foliowych woreczków i srebrnej folii, wymieszanych razem, taki dyskotekowo-sylwestrowy lisek. No i ten lis mówi do mnie (tak, tak, lis do mnie mówi) że mam nie pękać, tylko wsiadać mu na grzbiet i lecimy. I nagle robię się taka jakaś mniejsza (albo on większy?) no, w każdym razie siedzę na tym lisie całkiem wygodnie, nie zgniatając go jednocześnie na nielotne frisby z wyłupiastymi gałami, jestem zagrzebana w puchate kłaki, i frrrrru! Lecimy. A w górze czas jakoś tak zwalnia, niby lecimy, ale bardzo powoli, wszedzie dookoła jest czarne niebo pełne migoczących gwiazd. W dole widzę ciemne jezioro, w którym te gwiazdy się odbijają, dach domu, dym z komina i wielką, bezkresną równinę pokrytą śniegiem. W końcu zaczynamy lądować, stajemy pod drzwiami domu. "Widzisz? Mówiłem." - mówi lis, jakby chcąc rozwiać ostatnie ewentualne wątpliwości, że naprawdę gada. Po czym sam się rozwiewa. Znika. I sen też się rozwiewa.
I chociaż zimy nie cierpię, to ten sen był bardzo fajny. Poproszę częściej takie, przefiltrowane przez 3 tęcze i chusteczkę z różowego włosia jednorożca (ha! teraz wiecie, na co został zużyty ostatni jednorożec! Na środki halucynogenne.) Się potem cieszę jak dziecko. Sportretowałam nawet tego latającego celofanowego futrzaka, żeby nie zapomnieć - i zagaduję nieśmiało od paru dni, ale on nic! Milczy. Ale za to ciągle lata - trzy razy już spadł z półki.
....................................................................................................
A jak już o spadaniu mowa: rozwaliliście kiedyś dezodorant w kulce o podłogę? (Kupiłam taki w szklanym opakowaniu i oczywiście zaraz po kilku dniach SRRRU! na kafelki. Jak nigdy w życiu mi żaden nie upadł - to teraz ten szklany przeciez MUSIAŁ. Ten tak zwany Los czy tam inne Przeznaczenie to ma strasznie złośliwe poczucie humoru)
No w każdym razie, jak się już ten dezodorant rozwali, to ma się wtedy do czynienia z innym zwierzątkiem, nie futerkowym, chociaż też biało-srebrzystym: taką przezroczystą meduzą z jednym białym, ślepym okiem powstałym z wypadniętej kulki. Leży se w tym stanie ćwierćpłynno-półstałym, galareta uzbrojona w szklane odłamki i łypie upiornie bladym bielmem. Sadzone, zębate jajo-albinos (co by się to z niego wylęgło? Bazyliszek? Kikimora?). Bardzo fajnie się to sprzątało z kafelków o piątej z minutami rano, bardzo.
A na zakończenie taki miły palindrom:
- wół utył i ma miły tułów -
(Czyli ja też mam, no bo co, gorsza od woła jestem?)