Ostatnio doszłam do wniosku, że ja tylko dlatego tak się ciągle śmieję do samej siebie, tylko dlatego moje życie pędzi szeroką autostradą rechotu, wybrzeżem perlistego śmiechu, bo potrafię śmiać się z własnych porażek.
Albowiem ponieważ nic innego do śmiania to tam właściwie nie ma.
No i to niby dobrze (że potrafię) ale źle (że ta autostrada śmiechu jest w rzeczywistości autostradą porażek, tylko ja ją z uporem wariata ciągle maluję na różowo i wieszam takie łańcuchy z pasków folii po wyciętych kapslach do mleka i śmietany, co to na wysypisku u nas można było znaleźć i one były dla nas jako dzieciaków magiczne jak karnawał w Rio).
I obstawiam, że nie jestem w tym sama, a nawet są nas miliony.
Ilustruję to moje życie parchatymi, skudlonymi kotkami zagubionymi w przestrzeni i zabawnymi diabłami z gołym zadkiem, stojącymi z głupią miną na widoku publicznym i mówię wam, każdy z nich to autoportret.
Zeszły tydzień to łojeeeezu. Ile on refleksji mi dostarczył, jak on wysoko na orbitę mego życia mnie zabrał i z góry pokazał ten big picture, te poplątane ścieżki mojego umysłu, pełne sideł i wnyków, te ślepe uliczki moich przyzwyczajeń! Góry lęków i strachów, nie do przeskoczenia. Głębokie i ciemne jeziora letargu. Lepkie bagna zwątpienia i beznadziei. Ciemne jamy zapraszające do schowania się przed życiem. Wilcze doły, z których nie ma siły się wyjść. Ta autostradę.
Z góry faktycznie widać lepiej, tyle że ochota do śmiechu przechodzi jak ręką odjął.
Tymbardziej że nawet nie ma jak odpocząć w domu - nasze mieszkanie jakoś tak niepostrzeżenie obrosło cywilizacją, bardzo skondensowaną cywilizacją, że ledwo okno na milimetr uchylić, a wciska się na kwadrat warkotaniem i trąbieniem (ulica), koncertową muzyką i darciem ryja do 22 wieczorem (stadion piłkarski z klubowym pubem zaraz obok bloku), wyciem odkurzaczy i myjni samochodowej (stacja benzynowa).
Swoją drogą, to jak to jest, że jeśli już ulicą jedzie auto dudniące czymś w rodzaju muzyki (w dzień bądź też w środku nocy) jedzie tak z rykiem i łomotem ogromnej asteroidy pędzącej do Ziemi i będącej właśnie tuż-tuż, to ZAWSZE jest to najbardziej prostackie techno albo disco? Widzieliście kiedyś auto nakurwiające Pavarottim, Mozartem, Marylinem Mansonem, Rammsteinem? Takie spostrzeżenie na boku.
Chociaż zdarzają się wyjątkowe weekendy w tym naszym ponurym gnieździe cywilizacji, kiedy jest cicho. Teraz tak było. Trzydniowy, ciepły, cichy weekend. Normalnie to byśmy gdzieś pojechali połazić po przyrodzie - no ale obie racice mam zepsute, więc doopa. A przebijać się przez miasto żeby pojechać na plażę po prostu się nam nie chciało bo oboje byliśmy wykończeni, wyssani z energii życiowej do ostatniej kropli.
I taka sytuacja, rano na balkonie po porannej kawie: „To co, idziemy chociaż do parku gdzieś?" „No, tak, ok, dobra".
(I oboje leżą gapiąc się na ogromną, zieloną lipę na podwórku. Pamiętacie drzewo, w którym mieszkał Totoro? No to taka wielka właśnie ona jest. Bardzo w porzo lipa)
Po chwili: „No to idziemy? Ciepło tak, fajnie" „No, zaraz" „Ok, dobra"
(I leżą)
Po dwudziestu minutach: „No ja nie wiem, to idziemy czy nie?" „Nie wiem, a chcę ci się?" „Niezbyt" „No właśnie"
(Leżą)
Borsuk włącza Remember Shakti, hinduska muzyka snuje się po balkonie jak dym z kadzidełka, wsącza się do mózgu i mięciutko otula nerwowo wibrujące neurony, sitar to chyba najlepszy lek uspokajający świata, nic dziwnego że ci Hindusi wynaleźli buddyzm i inne medytacje-lewitacje, przy takiej muzyce przecież nie sposób planować inwazji na Moskwę albo fuzji atomowej, leżysz tak człowieku i jedziesz po bandzie: może by tak niebieskiego boga w złotej czapce, umalowanego szczodrze eyelinerem, albo z głowa słonia, i jeszcze mu milion barwnych kolegów z małżonkami, latające małpy na niebie, z mieczami i na złotych rydwanach, Ramajana, sansara, reinkarnacja, słońce świeci, lipa szumi, ptaki mordy drą, fajnie tak, walić ten park i jego miliard grilujacych wariatów, zostajemy.
I tak żeśmy siedzieli trzy dni.
I to bardzo dobrze mi zrobiło, bo byłam już w takim dołku, że jeszcze trochę i bym wypadła po drugiej stronie w Australii prosto w stado rozjuszonych strusi.
(Chociaż mogła to też być szansa na zobaczenie dziobaka albo koali, więc niby słodko, ale z drugiej strony dziobaki mają kolce z jadem a koale się podobno bardzo łatwo wściekają i mocno gryzą, więc no nie wiem sama)
No i to tyle. Plan teraz mam taki, żeby w końcu mieć zdrowe nogi, ale co z tego wyjdzie to nie wiem. Jak je kiedykolwiek naprawię, to może zyskam na tyle sił żeby zacząć szukać innego mieszkania. Bo na razie każdego dnia po pracy jestem tak potwornie zmęczona, że nie da rady.
A następny długi weekend dopiero w październiku!
No. To ten. Na pohybel cywilizacji i przeżyjmy jakoś ten tydzień, a może nawet i następny.
I ku chwale włoszczyzny!