taka myśl świta, że może...
Obrazek powyższy jest podsumowaniem ostatniego półrocza. Sponsorowanego głównie przez mój zakład pracy. MARNIE sponsorowanego, biorąc pod uwagę ogrom odwalonej roboty. Smoły z kopyt to już nawet zeskrobać nie idzie, tyle warstw zaschniętych. Ogon przypalony, widły pokrzywione. Zapasy drewna na wyczerpaniu, cierpliwości i wewnętrznego ognia - takoż.
Robota pali się w rękach, że tak powiem.
Żeby ci tam, w kotle, chociaż zadowoleni byli, żeby docenili starania, płomienną dbałość o temperaturę lawy, pełne zapału oddanie przy dekoracji wnętrz, nieugaszoną namiętność do detali, siarczystą i pełną ognia oprawę światło-dźwięk, wyważony dobór rumianych, ciepłych barw! Ale gdzie tam. Skwaszeni siedzą i kolczaści, miny stroją. Ten po prawej to mi zaraz jakiś wredny numer wytnie, państwo patrzy tylko, aż mu zęby iskrzą. Zero wdzięczności, zero.
Jestem na dobrej (dobrej? to słowo tu chyba nie pasuje) drodze do popełniania ZŁA !!!! Myślą, mową i uczynkiem.
¯\_(ˆ~ˆ)_/¯
..................
A tak z innej beczki (choć może jednak to była ta ostatnia kropla, która doprowadziła do tejże beczki przelania) to dlaczego przepisy na ciasta są zawsze takie od macochy? W sensie otrzymywanej ilości urobku. Ja niby piekę bardzo nieczęsto (rzadko się miejsce na ogniu zwalnia ;) więc nie za bardzo w temacie się wyznaję, ale jaki ma sens narobić się jak galernik, uświnić całą kuchnię, a potem 2 razy kłapnąć szczęką i po cieście? Na rozjuszenie apetytu to ja se mogę obrazki pooglądać, na to samo wyjdzie a się człowiek nie napoci. Bo z ostatnich dwóch przepisów to takie właśnie mi wyszły maleńkie apitajzery. Naprawdę istnieją ludzie, którzy potrafią tak mało zjeść?!