No to mamy pierwszy śnieżek, jasna i ciapata jego mać. Niby wiedziałam czego się spodziewać, patrzyłam wszak na prognozy wczora z wieczora, ale i tak dziś rano (rano? czy godzina 4.55 to jest właściwie rano czy noc?), po odsłonięciu okien, trzepnęło to dosyć mocno moją wewnętrzną harmonią. Harmonia zarzęziła, jęknęła, przestroiła się na tony jednoznacznie złowróżbne, nieprzyjemne i zgrzytliwe, i wypełniła nimi moje jestestwo od kopyt aż po rogi.
W pierwszym odruchu od razu poleciałam do szafy i wyciągnęłam kurtkę godną Czomolungmy i dodatkową podkoszulkę, bo jak pamiętamy z lekcji biologii, jednym z podstawowych warunków przetrwania organizmu żywego w ciężkich warunkach środowiskowych jest odpowiednia, ochronna powłoka zewnętrzna.
Zadbawszy zatem o moje zewnętrze, zajęłam się wnętrzem, to znaczy zestawem ćwiczeń, do których zmuszam się 2 razy w tygodniu, ażeby to moje wnętrze całkiem nie zardzewiało od siedzenia po 8-9 godzin przy biurku. No i tak sobie machałam tym i owym, wyginałam i wykręcałam, rozciągałam i napinałam, a śnieżek prószył, i prószył, i prószył. A ja coraz bardziej przerażona, i coraz bardziej, i coraz bardziej, że muszę na ten śnieżek wyjść...
I z tego przerażenia chyba, to zapomniałam parasola. A jak już dojadę do pracy, to muszę jeszcze z buta tak 6-8 minut, no i ten śnieżek mi ciął w poliki, walił w oczy, i coraz bardziej trzepał tą moją i tak już sponiewieraną harmonią, dziury w niej porobił, przez które smętnie gwizdał i świstał wicher, i to były jedyne dźwięki już, jakie się z niej wydobywały. I w takich właśnie chwilach jak ta, człowiek sobie boleśnie uświadamia ten ogrom niesprawiedliwości dziejowej, który jednym pozwala urodzić się w pięknych, ciepłych krainach nad turkusowym morzem, pełnych kolorowych motyli, słodkich melonów, i takich na przykład jeszcze słodszych dziobaków albo kapibar, co każdego ranka jedzą ci z ręki, i gdzie wewnętrzna harmonia wydaje z siebie tylko i wyłącznie trele anielskie i boskie pienia - a innym tutaj. Wiem, wiem, są gorsze miejscówki, ale są też na przykład Hawaje.
I jest zadupie na północnych ziemiach germańskich, tnące śniegiem w ryj i wichrem w harmonię.
A ja bez parasola.
A mam nowy nawet, wreszcie. Gdyż stary (taki składany), wredna druciana menda, dysponował samozapłonem i nie wahał się go użyć. Czyli otwierał się sam z siebie i znienacka. Pół biedy jeszcze, jak był w stanie suchym i leżał w torbie, zapięty na ten taki paseczek z rzepem - wtedy mógł odpalić tylko teleskopowe, stalowe ramię zagłady i co najwyżej jakiś współpasażer autobusu otrzymywał nieoczekiwany cios w bok (lub cokolwiek innego) od tego podstępnego Transformera-padalca.
Gorzej, jak padalec był mokry i jeszcze nie zdąrzyłam zapiąć rzepa, albo zapięłam go za słabo, i akurat wchodziłam do autobusu. Od razu wykorzystywał moment, bazyliszek jeden. Wtedy nie tylko wybrany Pechowiec Dnia dostawał cios w zadek lub przeponę, ale jeszcze całe towarzystwo obrywało lodowatą deszczówką wystrzeloną pod ciśnieniem. A to niekoniecznie wyzwalało dobre i szlachetne emocje, no wiecie jak to jest - sporo ludzi na niewielkim metrażu, stres, z trudem tłumiona agresja, no problematyka znana z większości zakładów karnych... Nikt wtedy raczej nie uśmiecha się do ciebie słodko, biorąc pod rękę, i nie proponuje wspólnego dziergania puchatych skarpet z różowym jednorożcem przy szklance gorącej herbatki z sokiem malinowym, tylko wali w łeb swoją własną, podziurawioną parasolowymi drutami harmonią.
Chyba że wchodziłam z przodu autobusu, od strony kierowcy - wtedy było jeszcze ciekawiej, bo akcja z samopałem mogła być traktowana właściwie jako zamach na służbę mundurową. Ot, włazi taka, niepozorna niby, w szarym płaszczyku, i znienacka wbija kierowcy parasol w oko rycząc do tego dziko (ale to z przestrachu!)
Później było jeszcze gorzej, i dochodziło do takich sytuacji, że stoję sobie spokojnie w sklepie, w jednej ręce trzymam kalafior, drugą wybieram pomidorka, myśli moje i wszystkich wokół dryfują już spokojnie wśród niebiańskich smaków i aromatów rychłej obiadokolacji i wokoło miękkiej sofy - a tu nagle SRRRRRU-KLICK-ŁUP!!! ni z tego ni z owego wyrasta mi spod pachy przenośna, rozkładana szpiegowska antena satelitarna. Ładna taka, czerwona, aczkolwiek mało dyskretna i siejąca popłoch wsród gawiedzi. (Hallo, hallo, słyszy mnie ktoś? Tu al_de_baran75, po ile dziś kartofle w Lidlu bo nie wiem czy warto wychodzić z nadświetlnej, jedna turbina mi trochę lata, odbiór)
No więc zrozumiałym jest, że w końcu nieobliczalny Megatron poszedł na złom. Optimus Prime tym razem nawalił i zupełnie nic nie pomógł ludzkości, więc ja uratowałam świat, ja sama. No co było robić. A potem kupiłam po prostu parasol, chociaż też czerwony. I nie obchodzą mnie żadne zepsute turbiny, niech sobie ceny ziemskich kartofli w internecie sprawdzą.
No i tak to. A tymczasem śnieżek dalej prószy. Staram się, naprawdę bardzo się staram nie zapomnieć, jak wygląda słońce, ale łatwe to nie jest. Ostatnio dwa tygodnie temu w niedzielę na cztery godziny otworzyło sie okienko w niebiesiach, to poszlim trochę na dwór przypomnieć sobie co to są kolory i zrobiłam na balkonie zdjęcia nowemu aniołowi, bo ma złote włosy, ze prawdziwnej złotej farbki, i na zdjęciach widać to tylko, jeśli są zrobione w prawdziwym słońcu.
Tak sobie przysnął w ogródku leciutko, w słoneczku. Dłuższą chwilkę chyba nawet,
bo już się różyczki po nim pną, i widać że fryzjera też dawno nie odwiedzał.
A tu jego miejsce w domu, jak sobie poszedł spać z rybami.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------
A na koniec zagadka: czemu kociątko-czajątko tak się czai?