Ostatnio było tak: Borsuk siedzi w "dużym" pokoju (to jest naprawdę najpiękniejszy eufemizm budownictwa mieszkaniowego) i tv ogląda, ja stoję w kuchni i coś tam dziergam na obiad, strugam w kartoflu pejzaż z jeleniem na rykowisku zapewne, rzeźbię harmonijki z ogórków co wygrywają Bolero, jak się na nie dmuchnie, bo wszak kultura u nas nie tylko od święta a ja jestem wzorowym diabłem domowym. Na deser jabłka, ułożone jak nakazał Cezanne.
(i zaraz do piekła mnie na asap wezwą za te wszystkie kłamstwa, na dywanik do szefa Lucjana)
No więc strugam tego jelenia, mozolnie cyzelując uniesione w emocjach lewe przednie kopytko (rogi też bardzo trudno) i nagle słyszę "Chodź zobaczysz coś!" z pokoju. No to idę, czemu mam nie iść, skoro Borsuk mi chce coś pokazać. Odkładam dłutka i partyturę i idę, mała, pulchna, ufna istotka. Idę.
Wchodzę do pokoju A TAM!!!
Kalina, jak tu jestes, to teraz nie czytaj lepiej.
TAKI pająk!!! Jak talerz śniadaniowy, z grubymi nogami zakończonymi szpiczastymi szponami (te przednie takie wyjątkowo długie, chwytne i ruchliwe w stawach), umaszczeniem perfidnie naśladujący korę drzewa.
W telwizorze on był oczywiście, ale i tak aż mnie wykrzywiło i klątwy szkaradne z najbardziej mrocznych czasów Wielkiego Przedwiecznego jęły cisnąć się mnie na usta. Bo zaprawdę stopniem ohydztwa był ten egzemplarz opisywalny tylko słowami Lovecrafta, tymi jego sformułowaniami typu "bluźniercza forma życia wymykająca się ludzkiej wyobraźni" czy "obrzydlistwo, które wypełzło z samego dna gniazda pradawnego zła" i inne takie. Powiększone na cały ekran telewizora. A obok, prawie że ryjąc nosem w futerku na pleckach tego mieszkańca DALEKICH na szczęście lasów - zachwycony pan, opowiadający jak straszliwie jadowity jest ten tu oto przedstawiciel rodziny Satano infernale.
Tacy ludzie chyba mają coś poważnie nie tak z berecikiem, naprawdę. Nie to, że się fascynują, bo to rozumiem, ale że podchodzą tak blisko do czegoś, co jednym ciosem ząbka może ich zabić, i to całkiem na śmierć.
Dobra, Kalina, już możesz.
No taki ten Borsuk dobry, że zapragnął podzielić się że mną tym widokiem.
Reszta dorzeźbionego potem rykowiska przybrała jednak wygląd dosyć niepokojący i złowieszczy, jelonek łypał złym okiem, a ogórki zamiast w lekkostrawne Bolero, poszły bardziej tak jakby w ciężkiego Wagnera, i harmonijnie skomponowany posiłek szlag trafił.
...............................
A wczoraj to mieliśmy takie dziwne zjawisko atmosferyczne tutaj, jeżeli dobrze pamiętam to nazywa się to słońce. Kojarzycie? Taka duża, świecąca, ciepła kulka na niebie. Bardzo to było ładne, świat stał się nagle przyjemnie kolorowy, niebo niebieskie, w duszy lekko i miło się zrobiło, poszliśmy nawet na lody i szejki do wegańskiej ciastkarnio-lodziarni, gdzie wszystko smakuje jak w raju, szczególnie jak ktoś, tak jak ja, nie lubi smaku śmietany. W związku z czym wypiłam szejka czekoladowego a potem pożarłam ciasto, którego spód (gruby spód!) był zrobiony z pokruszonych wafli w czekoladzie, a na wierzchu były owoce takie leśne i jakiś tam nieśmietanowy krem. Normalnie ekstaza była to najprawdziwsza.
No i wszystko pięknie, tylko że kontrast między tym dniem słonecznym a całą reszta dni zimnych, szarych, deszczowych i wietrznych był tak duży, że fizycznie trochę padłam na ryj. Było niby tylko 20 stopni, ale czułam się jakbm wędrowała przez Saharę w samo południe. Odzwyczaiłam się po prostu. Szok termiczny.
Ale dzisiaj znowu chłód i słota, i sromota, więc już "normalnie" jest.
...............................
A skoro dziś taka notka rodzinna, to patrzcie, o taka rodzinka zodiakalna pojechała do kraju, którego symbolem jest zwierzątko, przebrane na jednym ze zdjęć za ołówek.
(Ojciec rodzinie spytał ponoć "A co to jest?". Nie rozpoznał. Z czego wynika, że portrecista ze mnie marny ;)