W piątek mamy imprezę firmową. Od początku zeszłego tygodnia chodzą już słuchy, że będzie piękne, pyszne jedzenie w formie eleganckiego bufetu. Niektórzy, powtarzając te słowa, unoszą się wyraźnie 5 cm nad korytarzową wykładziną i świecą. Jak to niewiele trzeba ludziom do szczęścia, naprawdę. Ja jednak wolę kanapkę z domu i święty spokój. A jak sobie przypomnę, ile potrafili zeżreć na ostatniej imprezie, na której byłam, i jaka walka była o każdą kiełbasę z grilla, o każdą miskę sałatki, to nawet mi się tej suchej kanapki odechciewa. Chociaż lekki podziw też żywię, bo jednak srogo zachwiali podwalinami nauki, naginając wiele praw fizyki i matematyki, tych o masie i pojemności zwłaszcza. Darmowego żarcia ludzie są w stanie pochłonąć nieprawdopodobną ilość.
Nie mam naprawdę ochoty na kolejną rekonstrukcję "Bitwy pod Kotletem". Matejko, gdyby mógł zmartwychwstać, to by płakał na ten widok, poczułby się jak początkujący, nieudolny czeladnik, a potem z rozpaczy umarłby drugi raz, wykłówszy sobie uprzednio oczy i zjadłszy wszystkie pędzle.
Nie wiem, jak się z tego wykręcić. Impas. Cóż, postaram się chociaż szybko i niezauważalnie zniknąć z pola walki - jak zaślepiona oparami Wurstu tłuszcza rzuci się na trofea, powinno się udać.
Oni będą sobie wyrywać kurze gicze, a ja wyrwę się giczą raczą ku wolności.
Zpomiędzy ciał, od śledzikowej zalewy lśniących, wyślizgnę się i popłynę pod prąd, ku szerokim horyzontom.
Mistrz Ulrich będzie dwoma ostrzami wywijał boczkiem na grillu, a ja boczkiem pierzchnę.
Strumień piwa (non-alco) zaleje gardła i rozumy, a ja spłynę cichą wodą, brzegów nie rwącą.
Przynajmniej taką mam nadzieję. Jeszcze mi w głowie nie przebrzmiał dźwięk oręża po poprzedniej bitwie, a przecież było to już kilka lat temu, i trzymałam się raczej na uboczu. (Sera z grilla i tak nikt nie ruszył, więc poczekałam spokojnie aż padną pierwsze trupy i zrobi się luźniej. Tylko z sałatek zostały nędzne ochłapy, ale coś tam wyskrobałam)
Czas wolny powinno się spędzać z ludźmi, których się lubi, a nie z którymi się akurat pracuje. Niektórzy mają oczywiście to szczęście, że to jest u nich to samo, no ale ja nie. Nie w tej pracy. Bo na przykład w poprzedniej to ooo, ho ho, to się działo, kochani, tam to mogłam świętować. Był to sektor publiczny, a co za tym idzie, w środę był dzień bez petenta (taka lokalna tradycja). I w każdą środę było najpierw wspólne śniadanie, z ciepłymi bułeczkami, bez pośpiechu, w miłym towarzystwie ludzi, którzy nawet jak mówili sobie uprzejmości, to robili to SZCZERZE, a na koniec Margareth, kobieta w wieku przedemerytalnym, sprawnym ruchem odbijała dwie butle prosecco, kielichy się pieniły, słońce igrało w bąbelkach i łaskotało w nosie, i w tym szampańskim nastroju przystępowało się do pracy biurowej. I to prosecco smakowało, chociaż ja wcale nie lubię prosecco, rozumiecie o co chodzi. Przy urodzinach albo świętach Margareth oczywiście podwajała wysiłki, a szef, ponad dwumetrowy facet z wielką brodą, to nam nawet na święta bajki na głos czytał, przejęty jak dziecko.
No. Tak to ja mogę - i nie dlatego, że alkohol, no nie myślcie sobie mi tu, tylko że ludzie. Z jednymi i prosecco z supermarketu wybornie smakuje, a z innymi najlepsze wino zalatuje stęchłym octem, i już.
A teraz skierujmy oczy ku celom ciekawszym, bardziej wzniosłym, i piękniejszym - ku gwiazdom, narodzie, ku gwiazdom!
Gwiazdą numer jeden na dzisiejszym niebie jest Skorpion:
Skorpion Nr 1 (zarezerwowany - panie jeżu jakie to trudne słowo, pomyliłam się trzy razy) - właściwie to nie wiem, gdzie skorpiony mają oczy... Improwizacja.
Skorpion Nr 2 - rezerwacja dla mRufy, jeśli się jej spodoba. Popatrz mu głęgoko w oczy, i daj znać czy zaiskrzyło między wami!
Gwiazda numer dwa: Raki. Wszystkie Raki to fajne chłopaki!
Mam jednego w domu, to wiem.
Rak Nr 1 (wolny) - trochę chyba się zdenerwował, albo zawstydził, bo przysłowiowo czerwony.
Rak Nr 2 - (wolny) - jak wyżej. Lekko wstydliwy, ale wart bliższego poznania.
Oczywiście jakby ktoś był zainteresowany innymi znakami, to pytać śmiało, śmiało, nie chować mi się tu po krzakach nigdzie.