Czyli, jak zapowiedziano przedwczoraj, dziś o fryzjeru, do którego już nie chodzę. Leży on dokładnie naprzeciwko tego aktualnego. Nawet mam tam taki kuponik, gdzie są przystawiane pieczątki i na siódme cięcie jest 7 ojro rabatu. I chodziłam do tego przybytku dobre 3 lata, aż pewnego dnia wpadłam tam w ręce szatana.
Szatan był wzrostu mikrego lecz postury przysadzistej i zwartej w sobie, miał mocny rosyjski akcent i postać mniej więcej kobiecą, nazwałam więc go roboczo Masza. Kilka słów wprowadzających:
Masza ma dla zmyłki szczerą, uśmiechnietą i pucołowatą twarz, na polikach przaśne rumieńce o średnicy sporych talerzyków, jasne wejrzenie szaro-niebieskich oczu, w których na myśl o torturach na następnym kliencie igrają wesołe ogniki, a na głowie słusznych rozmiarów rdzawo-żółtego, przypalonego, sztywnego i zondulowanego do nieprzytomności "tapira". Albo hołduje jeszcze kanonom fryzjerskim przywiezionym z ojczystej ziemi, albo tapir ma funkcję maskującą i zakrywa rogi.
Masza ma też mocne, krzepkie ramiona i dłonie, którymi bez problemu wyrwać można łeb klientowi rzepę z zamarzniętej syberyjskiej ziemi. Albo przytrzymywać klientów barany do kastracji czy wrzucać świniaki na ciężarówkę. Po 12 godzin dziennie i 6 dni w tygodniu, bez najmniejszych oznak zmęczenia. I przypuszczam, że właśnie to Masza w ojczyźnie robiła, a dopiero na terenie Republiki Federalnej przeszła jakieś szybkie, symboliczne szkolenie fryzjerskie, będące częścią programu asymilacyjnego.
Ale o tym oczywiście nie wiedziałam i zamówiłam cięcie z farbowaniem. Chociaż zawsze w domu sama farbuję, ale jakoś tym razem mi się wyjątkowo nie chciało. (Przypadek? Nie sądzę.) Masza zarzuciła mi więc na szyję stryczek fryzjerską pelerynkę, zaciągając mocno (poluzowałam, jak poszła po chemikalia) i poczęła farbować.
SWYMI KRZEPKIMI RAMIONY.
Wbiła mi rozżarzony, ostry grzebień głęboko w skórę głowy i, radośnie podśpiewując, przejechała od czoła do karku zgrzytając po kościach czaszki, co miało (chyba) na celu oddzielenie pasma włosów. Zrobiło mi się trochu słabo. Następnie odciągnęła owo pasmo razem ze skalpem, pomazała ranę farbą, i przyklepała spowrotem na miejsce. I tak, jak każe rytuał farbowania, przez całą głowę co centymetr.
W połowie zaczęłam sinieć z bólu. Jak wzięła się za włosy na tej delikatnej skórze na skroniach, wiłam się już i jęczałam tak, że Masza nawet zatroskała się: "Oj co, za mocno?" Próbując nie wyć, odpowiedziałam zaciskając zęby "Tak, trochę." "Oj, dobrze, dobrze".
Do końca tego seansu tortur nie zauważyłam jednak, żeby się cokolwiek zmieniło, więc jednak chyba nie było za mocno, tylko - dobrze.
We łbie mi już huczało tez całkiem dobrze.
Po skończonym farbowaniu miałam te pół godziny odpoczynku, które spędziłam głównie na wmawianiu sobie, że raczej najgorsze już za mną, więcej boleć nie będzie.
Ha ha.
Usadziwszy mnie przy umywalce i wygiąwszy mi szyję w żurawia / łabądka w godowych pląsach, Masza przystąpiła do spłukiwania farby. Ugniatała mi przy tym głowę ruchami wypracowanymi przy kruszeniu gołymi dłońmi granitu (względnie okowów systemu), ręcznym kuciu brył rozpalonego żelaza na kotwice i kowadła, albo zapasach z niedźwiedziami. Byłam pewna, że będę z głowy pęsetą wyłuskiwać odłamki emalii z fryzjerskiej umywalki, i długi, dłuuugi czas będę musiała chodzić z tą wygiętą w tył szyją, a deszcz będzie mi padał do nosa.
Przekonałam się też naskórnie, że krogulcze szpony szatana paznokcie Maszy są nie z płytki keratynowej, a diamentowej, i to dobrze wyostrzonej. Ale to jeszcze nic...
Nie dość, że kucie kowadeł mycie trwało już podejrzanie długo, a ja miałam dosłownie łzy w oczach, to nagle Masza poczęła jeźdzć po moim zmaltretowanym skalpie jakąś ostrą szczotką, zrobioną chyba z naostrzonych szlifierką tytanowych gwoździ. Wytrzymałam chwilę, starając się nie posikać z bólu, i właśnie w tym momencie Masza stwierdziła "Fajnie, co? Masaż głowy!" [Gut, ja? Kopfmassage!"]
Blady strach padł na mnie już kompletnie, no bo skoro tak fajnie, to pewnie jeszcze troche pociągnie, i wypaliłam "Właściwie nie, bo to straszliwie boli!". "Oj?!" wyraziła zdziwienie Oprawczyni "Boli? No dobrze, to kończymy." Uffff... Spytała jeszcze, czy chcę odżywkę. Z wizją kolejnych granitowych płyt kruszonych na mojej szyji łabądka, i kutych na głowie kotwic, wykrzyknęłam czym prędzej "Nie, nie, nie! Nie chcę!" machając rękami jak wiatrak, żeby nie było wątpliwości, że naprawde nie chcę.
Wróciłyśmy na fotel. Było mi trochę trudno, bo wygięta szyja uniemożliwiała patrzenie pod nogi, ale jakoś ten kopnięty łabądek w godowym transie, z głową po ataku roju wściekłych szerszeni, macając dookoła łapkami i zezując w lustra, dotarł do fotela.
Cięcie. W sensie włosów cięcie, nie że przerwa w seansie. I tu mamy piękny przykład mojej naiwności, której się chyba nigdy nie oduczę, bo znowu wierzyłam, że teraz to już napewno najgorsze za mną, teraz tylko trochę Masza nożyczkami pomacha i po krzyku.
Tak... Z krzykiem miałam rację.
Masza znowu ciągneła pasma moich biednych włosów z pasją przodownika pracy na zamarzniętym polu rzepy, nożyczki miała albo nieostre, albo jakoś źle je przystawiała, w każdym razie każde "ciach" wywoływało u mnie wewnętrzne "auuu!" i podskakiwanie na krześle, bo nożyczki bezlitośnie wciągały włosy w ten swój "zawias". Cała głowa paliła mnie już jednolitym ogniem, czułam się jak płonąca pochodnia. Jak cięła włosy nad uszami, to odginała i odciągała mi uszy tak, że bolały mnie u nasady jeszcze przez tydzień (a noszę okulary, więc to był naprawdę trudny tydzien). Jak maszynką cięła na szyji, to jakby mi brzytwę wbijała, jeszcze wieczorem miałam czerwone "sznity"...
Mój ponacinany równo co centymetr mózg - jak kiełbaska na ognisko - ostatkiem sił wystosował jeszcze dwa wnioski racjonalizatorskie:
Po pierwsze: NIGDY WIĘCEJ.
Po drugie: NIGDY - WIĘCEJ - PRĘDZEJ - PIEKŁO - ZAMARZNIE.
Było mi już wszystko jedno, co Masza mi na tej głowie wyprodukuje, byleby szybko skończyła. Jak zaczęła suszyć gorącym powietrzem przytykając suszarkę ściśle do mojej pociętej i pokiereszowanej skóry głowy, to prawie wyrwałam jej ją z ręki mówiąc, że wysuszę sama. Chociaż tej ostatniej tortury sobie oszczędzę.
Zapłaciłam, dostałam ostatnią pieczątkę w kuponiku - rabat na następne tortury, no bezcenne! - uciekłam i nigdy nie wrócę.
Lecz pozostaje pytanie: jakim fortelem Masza zdobyła licencję fryzjera?
Oraz: Jak to jest, że jej nie wyrzucają?
Bo zawsze jak tamtędy przechodzę, to w ona jest na stanowisku (zapuszczam z ciekawości żurawia alias łabądka). Ja się skarżyć nie potrafię, mam tą funkcję niestety nieaktywną defaultowo, asertywność zero, ale inne ofiary? Rotacja reszty pracowników jest przeogromna, rzadko widziałam tą samą twarz dwa razy - z wyjątkiem Maszy. Trwa jak mocna, niezłomna skała w skłębionej kipieli przybrzeżnych fal, ani jej tapir nie drgnie.
....................................
A żeby zakończyć pozytywnym akcentem, że nie każdy diabeł taki straszny jak Masza, wiecie, to oto tu portret jednego kolegi: