Odkąd jakiś czas temu Bebe napisała (i to dwa razy, sadystka!) o pomidorach malinówkach, którymi to wraz z progeniturą zajada się w Polsce na wywczasach, no to mi te malinówki w głowie siedzą i nie chcą wyjś. A już jak rozkrajam te germańskie (a raczej holenderskie) diabelskie pomioty pomidoropodobne, to łzy leją mi się z żalu strumieniami, tak jak tym pomidoropodobnym leje się woda udająca sok. Wracając do piosenki z tytułu - tęsknota dojmująca i łza przełknięta wpół.
Albowiem tutaj malinówek nie ma. W tym sklepie, w którym nie ma też cebuli, jest co prawda stopińdziesiąt rodzajów pomidorów - żółte, pomarańczowe, czerwone, zielone, a nawet w paski (te zielono-białe Kumato a drugie czerwono-żółte pomidory tygrysie), okrągłe, podłużne, plaskate, sercowate, gruszkowate, gładkie, pobrużdżone, ogoniaste (no z taką wypustką na dole) małe, średnie, duże i ogromne - ale nie ma malinówek, tak jak i w żadnym innym sklepie zresztą. Nie i już, i co nam pan zrobi. Ano nic nie zrobi. Co najwyżej obślini się lubieżnie, na wspomnienie smaku.
No ale jak można mieć coś za złe Bebe, kobiecie władającej kometami! No więc nie mam. Zemsty nie będzie ;)
Będzie natomiast wspomnienie. Wystąpi w nim oczywiście pomidor, tyle że... a nie, więcej nie zdradzę...
Jest to mrożąca krew w żyłach i soki w żołądku przygoda z bruschettami. Otóż bądąc pewną razą na rodzinnym obiedzie w restauracyji w Polsce, przeczesywałam grubą kartę - czy raczej księgę - dań, w poszukiwaniu czegoś bezmięsnego. Gdyż to raczej taki wierny mięsnej tradycji kulinarnej lokal był. Przeczesuję więc. I tu nagle, wtem! Co ja paczę? Bruschetta! Z polskich pomidorów zapewne, myślę, pachnących i soczystych, więc hulaj dusza, dzisiaj piekła nie ma! Zamówię se trzy porcje, jak jedna będzie mi mało, i się napcham do wypęku. I na pytanie miłej (naprawdę bardzo miłej) pani kelnerki "Co dla pani?" mówię, stukając radośnie paluszkiem w odpowiednią pozycję w karcie, iż dla mnie bruschetta.
- Bruszczetę? Dobrze, oczywiście! - odpowiedziała z promienym uśmiechem pani kelnerka, skrobiąc w notesik.
- Bru.... eee.... tak. - wydukałam niezwykle elokwentnie.
Bo ja uprzejma z natury jestem (nawet za bardzo, twierdzi małżonek) i nie chciałam jej robić wiochy, wiecie, żeby nie pomyślała, że niby ją poprawiam, chociaż wkradł mi się w tym momencie pewien taki cień zwątpienia i podejrzliwości... No ale nie takie late maćato i inne kapukino my już pijali, w końcu to tylko słowa.
Przejdźmy zatem do czynów: oto po dłuższej chwili pani kelnerka wkroczyła ponownie, prezentując profesjonalną, kelnerczą postawę ciała (plecy proste, nos do góry, wzrok utkwiony w dali, równy krok), z profesjonalnie trzymanym talerzykiem (ręka zgięta w łokciu, uniesione do góry i rozcapierzone palce podtrzymują od spodu talerzyk), nie powiem, robiło to wrażenie, i profesjonalnym gestem godnym lokalu z co najmniej dwiema michelinowymi gwiazdkami, wyprowadziła w moim kierunku po pięknym łuku z łokcia ów element ceramiczny.
A na jego nieskazitelnej bieli spoczywała bruszczeta. Dwie kromki chleba z supermarketu posmarowane przecierem pomidorowym, takim skoncentrowanym w gęstą, twardą, cynobrową pastę.
Film nagle zatrzymał mi się przed oczami.
- Oto bruszczeta! - wykrzyknęła kelnerka z emfazą (film ruszył znowu) głosem czystym i mocnym, sugerującym, że wszystko jest magnifico, bellissimo, a nawet delizioso. Podniosłam głowe ku niej z nadzieją, że to żarty, ukryta kamera czy cóś, a tam w górze znów ten uśmiech jak milion dolców, przypięty do kelnerki, która w tym momencie odwróciła się na pięcie i oddaliła w pląsach ku sąsiednim stolikom, aby zaproponować innym klientom równie niezwykłe i zaskakujące dania. Nad moją głową został tylko ten uśmiech, uwięziony w oparach serwowanej obok mnie wieprzowej - nie bójmy się ponownie użyć tego słowa - giczy po depilacji, alias golonki. Jak w Krainie Czarów. (Ten uśmiech, znaczy. Nie gicz.) A ja przecież nie Alicja.
Siedzę tedy, z przepalonymi neuronami, i patrzę na tą moją kulinarno-lingwistyczną katastrofę, na te bezlitośnie zamordowane pomidorki, na dramatyczną nieobecność cebulki i bazylii (zapewne zmarły w czasie tortur), na dwie trupioblade i sztywne, podeschnięte kromki wyrwane spod supermarketowej gilotyny, i opada mnie kłębowisko myśli: to jeden z tych modnych teraz lokali tematycznych? "Szpitalne wspomnienia" albo "U Żylety pod celą"? A może dziś Dzień Astronauty i podają gratis te suszone posiłki z torebeczek, co to statki-matki karmią nimi swoje kosmiczne dzieci fruwające w powietrzu od jednego monitorka do drugiego? O borze, borze szumiący, szybko, lepiej się do krzesła przywiązać serwetą, jeszcze zara grawitację wyłonczom, a mi od fiflaków się niedobrze robi!
Grawitacji jednak nie wyłączyli, bruszczetę z niezdrowej ciekawości nadgryzłam i przekonałam się, że smakuje tak, jak wygląda (czyli jak suchy chleb z twardym koncentratem), po czym zamówiłam tradycyjne danie wegetariańskie kuchni polskiej - frytki z surówką kapuścianą.
No i tak to. Się trzeba obejść smakiem niekiedy.
Tylko zabawnie było, jak na końcu pani kelnerka przy zbieraniu talerzy zapatała, czy smakowało. Jedyną nasuwającą mi się uporczywie odpowiedzią było "Pomidor" ;) Na szczęście wybawił mnie chór rodzinny, który głosem chropawym, dobywanym z nadwerężonej nadmiarem chlorku sodu krtani, wycharczał: "Tahhh, tylhhho dosyć słone." A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
p.s. To było jakieś 4 - 5 lat temu, czyli nie tak dawno, żeby zasłonić się nieznajomością i niedostępnością zagramanicznej egzotyki. Od tamtej pory tam nie byłam, ale bardzo, bardzo jestem ciekawa, czy dalej podają tą zmumifikowaną bruszczetę ;)
p.p.s. Golonka, podobno, była bardzo dobra. Ryba smażona i inne mięsiwa niby też.
To co, po rybce? Tylko trzeba najpierw wyłowić jakąś dorodną sztukę: