Dziś krótko o jedzeniu.
Bo mieliśmy znowu zakładową fiestę, czyli kupę tłustego żarcia, przesolonego, przesłodzonego oraz dla równowagi (chyba?) zalanego octem.
Do tego skoczne muzyczne hity (a przypominam, jesteśmy w Niemczech ;) bijące żarem wyszukanej liryki wspomaganej bitem tak intensywnym, że trzeba było krzyczeć na interlokutora, i dać następnie jemu krzyczeć na siebie.
A ja strasznie nie lubię, jak ktoś na mnie krzyczy.
Niedobre jedzenie, hałas i small talk - no, "small roar" w tym przypadku - z ludźmi całkowicie mi obojętnymi to rzeczy, których unikam jak ognia, ale odwaliłam PONAD GODZINĘ tej pańszczyzny, więc jak ktoś chciałby zaklaskać, to serdecznie zapraszam, bo w pełni zasłużyłam.
Dziękuję.
(Duszyczka mi krwawiła jeszcze kilka dni)
Spróbowałam tam czterech czy pięciu sałatek, tak po małej łyżce dosłownie, i to była może i mała łyżka, ale wielki krok ku kamieniowi w żołądku i zgniłemu szczurowi w ryju.
Bo jakaś pomroczność umysł mój opadła, i zapomniałam, że północnoniemieckie sałatki składają się głównie z cukru i octu i zużytego oleju silnikowego (nie, żebym kiedykolwiek prubowała, ale tak sobie ten smak wyobrażam).
No to mi się przypomniało.
A wypluć było gópio, bo - uwaga teraz - kto usiadł przy stole dokładnie naprzeciwko biednego diabła, zafrasowanego hałaśliwym tłumem, straszliwą muzyką i kłopotliwą zawartością talerza?
Ano szef usiadł. A zaraz obok niego ten drugi po bogu. I pałaszowali radośnie, szef opowiadał o wakacyjnym nurkowaniu z mantami, o delfinach igrających z morską falą w różanym świetle zachodu słońca, no i nie licowało tak pluć sałatką.
Pogrzebałam więc trochu widelcem i uciekłam wywalić resztki do kosza, ale zgniły szczur w ryju pozostał, i tu popełniłam DRUGI BŁĄD, ja to durna jestem jak stóg siana, bo pomyślałam, że zagryzę tego szczura ciastem.
I wzięłam mikrokawałeczek śliwkowego z kruszonką, które smakowało cukrem skondensowanym w stopniu wręcz arcymagicznym (niejeden naukowiec by się zacukał nad sekretami tutejszych pań domu) i łyżkę tiramisu, które smakowało kwaśną śmietaną i w dodatku było bez alkoholuuuu!!!!! No przecież za takie coś powinni wsadzać do więzienia. To jest zbrodnia kulinarna.
(Po jednym gryzie pierwszego i drugiego - znowu do kosza)
(Szczur zachichotał złośliwie i mi się, że tak to ujmę: na dobre rozłożył w paszczy)
Żołądek mnie 3 dni bolał, a w głowie kłębiły się wspomnienia z różnych kantyn, stołówek i cateringów, z którymi przyszło mi mieć nieprzyjemność... Gdyby tak można było się obyć bez jedzenia! Taka strata czasu, sił i środków, które by można było zużyć na przyjemniejsze rzeczy, na przykład słoneczne wakacje trzy razy w roku! ehhhhh...
Współpracownicy siedzieli tam do wieczora i twierdzili, że zabawa była przednia a jedzenie przepyszne.
To drugie chwacko udowadniali czynem - okazało się ponownie, że w ludzkie żołądki o pojemności 0,75 litra (czyli butelka wina) gładko wchodzą 3 kg mięsiwa z makaronem i warzywem (trzy duże, kopiaste talerze), a do tego 1,5 litra piwa.
Nie licząc deseru.
Naprawdę tyle w siebie wrzucili w ciągu tej mojej godziny tam spędzonej - a jeszcze na początku przecież chwilę trwało rozpalenie grilla i upieczenie surowych kopytnych i skrzydlatych, więc czas samego wrzutu był krótszy.
podobnie jak Ty nie jestem fanką imprez firmowych ale czasami w dobrym towarzystwie ...w ładnym miejscu...lubię, szkoda, że zawsze jest coś nie tak, a to muza dla ludu, a to jedzenie właśnie(przypominam dieta) a to towarzystwo się przypląta...staram się szukać plusów )))
OdpowiedzUsuńNo wlasnie o to towarzystwo sie rozchodzi glównie. Jak dobre, to i tanie wino smakuje, i hity nie przeszkadzaja (az tak ;)
UsuńI dobre towarzystwo to najczesciej raczej nie jest sped na 150 osób, nie. Tylko kilku fajnych ludzi.
(ja tez sie staralam znalezc jakies plusy, i uwierz mi, w wydaniu w tej firmie nie potrafilam odszukac ani jednego)
150 osób i ani jednej fajnej ???współczuję...a z drugiej strony czasami jedna osoba Ci zepsuje cała zabawę...ja lubię wyjazdowe imprezy z moimi z teatru bardzo i nie tylko wyjazdowe, fajnie się dogadujemy, wygłupiamy... szkolne też fajne, tylko uważać trzeba na to co się mówi..
UsuńOni są przeraźliwie poukładani i nudni. I tak się te rozmowy toczą, że ja z góry wiem, co dana osoba powie.
UsuńNudy, panie. Az się chce wstać i wyjść z kina, panie.
Nienawidze zarcia (nie nazwe tego jedzeniem) z tasmy, z puszki, kartonu itp. nie tylko, ze mi nie smakuje ale wlasnie zoladek mi sie potem buntuje przez tydzien.
OdpowiedzUsuńW ogole zauwazylam, ze z wiekiem to juz tylko gotowac musze:)) bo wszystko inne jest bleeee. A ludzie zrom toto nie tylko kilogramami ale tonami. Niech tam se zrom jak im pasuje, ja nawet nie podchdze blizej takich przybytkow, no chyba ze celem zakupu kawy musze wejsc. Ale to tez musi byc stuacja wyjatkowa, czyli w okolicy ino starbuksy, ktorych tez nie cierpie pasjami, to wtedy moge po kawe wlezc do makdonaldsam bo nawet makdonalds ma lepsza kawe niz starbuks.
A juz Wspanialy to sie tak spancil przez to moje gotowanie, ze za kazdym razem jak musi jechac do pracy, a potem musi sie socjalizowac gdzies wlasnie w takich przybytkach watpliwej jakosci, zwanych popularnie barami to wraca do domu tak tuz przed polnoca i do rana siedzi w sraczu.
Sorry, ale to jest szczera prawda i nic a nic nie przesadzam:)))
Az cud, ze udaje mu sie do domu dojechac bez zadnych wypadkow;))
Musisz mu sloiki na droge wekowac :))))
UsuńAle ja tez nie za bardzo lubie w restauracjach jesc. Bo nigdy nie wiadomo, na co sie trafi. Zaplacisz jak za zloto, a nie bedzie smakowac. Mam kilka sprawdzonych - jednego Chinczyka, trzech Hindusów, jednego Araba (dokladnej nacji nie pomne) i jednego Wlocha i staram sie ich trzymac, jak juz trzeba jesc na miescie.
A kawa to juz zapomnij. Najlepsza w domu. Te "miastowe" litrowe pojemniki mleka zabarwione jednym Espresso to jakas pomylka jest.
Wadą otwartego umysłu jest to, że czasem coś z niego wypada. Na całe szczęście tutaj trafiło do Ciebie i nie musi Bożena powielać tego kawałka wypowiedzi od "ale ja też nie za bardzo .." do "to jakaś pomyłka jest".
UsuńTymczasem pytanie o pojemność żołądka, bo do wina porównałaś, owszem, a czy rzeczone się stawiło też? To by mogło sporo tłumaczyć.
Nawet jak ta butelka pusta, to jakim cudem wejdzie tam 3 kg krowy i 1,5 litra piwa? To jest niemożliwe! A potem jeszcze ciasto...
UsuńWspanialy ma paskudnie wrazliwy zoladek, mnie nawet jak cos zaszkodzi to szybko wyrzygam (nienawidze tego) i po sprawie, jego meczy przez 2-3 dni. Mam w okolicy duzo dobrych a nawet bardzo dobrych restauracji, ale wiem, ze jak sie przeprowadzimy to ciezko bedzie znalezc cos co nam bedzie odpowiadac. Wtedy to bedzie wyprawa do albo Buffalo albo Rochester, bo w mniejszych miasteczkach na pewno nic nie znajde.
UsuńA taki Borsuk zje gotowaną kapuste zprzed pięciu dni, albo jakiś sos do makaronu co w lodówce popadł w zapomnienie - i nic! Nadal wesoło i zdrowiutko buja po świecie. Chyba mój żołądek cierpi za nas oboje.
UsuńWielce to niesprawiedliwe, ale niektorzy maja wlasnie takie szczescie.
UsuńNo tak. Za to na przykład nie potrafi zjeść na raz czterech naleśników z nutellą, a ja potrafię ;)
Usuńten po lewej z pierwszego obrazka z tym oczkiem drgajacym... no bratnia dusza taka. Tyle, ze ja do zdjec grupowych nie staje.
OdpowiedzUsuńNa oficjalnych spedach tez nie bywam. Na takich nieoficjalnych owszem ale ich urok polea na tym ze jest tam bardziej wyselekcjonowana grupa i nikomu nawet przez mysl nie przyjdzie przymuszac do jakichs zdjec grupowych ;). No i natura takich zgrupowan na wyspie zwykle ogranicza sie do diety plynnej ziolowej (chmiel to ziolo nie?) lub tez lekkich zbozowych... napojów. Zwykle walówke jak juz to przynosze wlasnie ja bo uwazam, ze czlowiek moze wiecej tych zbawiennych napojów ziolowych przyjac jak cos w miedzyczasie na zab rzuci, np nabial (solone orzeszki czy inny serek) czyli zbilansowana dieta nieprawdaz ;)
A tak na prawdeto jako malo/nie pijaca uczestniczka (bo jade) to zaobserwowalam przez lata, ze konwersacje robia sie mocno monotonne bez zagrychy... ;)
Tu jest właśne pies pogrzebany, droga mRufeczko. Spęd ma być dobrowolny, w dobranym składzie. O to chodzi. Żeby nie trzeba było przy pomocy spinaczy biurowych przypinać do twarzy sztucznego "życzliwego i miłego" uśmiechu. Tylko żeby naturalny był :D
UsuńChmiel to zioło, ofkors.
Oraz: tak, tak, to napewno o brak zagrychy chodzi, na bank. Wszak organizm potrzebuje kalorii żeby działać, prawda?
Smakowało im, bo oni się znają na dobrym jedzeniu, a Ty nie! Niemcy to koneserzy. Pamiętam, jak w filmie Zakazane piosenki Niemiec wziął do ręki futerał na skrzypce konspiratorki i powiedział z życzliwym uśmiechem "Cienszkie krzipce, slonina, szpek, guten appetit!"
OdpowiedzUsuńA nie było to jedzenie aby za darmo? To by wiele tłumaczyło.
No ba, oczywiscie ze za darmo ;)
UsuńU nas zazwyczaj jest bardzo smaczne jedzenie i to też jest przekleństwo, bo musisz się odwracać tyłem do stołu, a jak się odwracasz, to przynoszą Ci napoje. Beer nie, to za chwilę wciskają Ci w rękę szklankę z whiskey. Muzyka też jest znośna, a po kilku szklankach już śpiewasz celtyckie pieśni do mikrofonu. I przestajesz liczyć - shláinte. W poniedziałek nie chcesz oglądać filmów na grupowym czacie i marzysz by wszyscy sobie poszli, a oni akurat w jednym czasie wpatruję się w Ciebie jak w obrazek.
OdpowiedzUsuńAj, mimo wszystko, to już wolę tą Twoją wersję. Już lepiej jak trzewia bolą z przeżarcia DOBRYMI rzeczami, niz złymi, nie. I lepiej zedrzeć sobie gardło na celtyckich pieśniachm które z serca płyną, niż na "rozmowie" o nowym krześle w biurze i hotelu podczas oststniego urlopu...
UsuńSpiewaj M i tańcz, kiedy jak nie teraz ;)))
Przyznaje sie bez bicia ja mam taki zoladek bez dna .Potrafie zjesc pol wielkiego arbuza w jedno popoludnie
OdpowiedzUsuńArbuza! No toż przeciez to sama woda, arbuza tez potrafie!
UsuńAle sprubuj tak 3 kg kopytnych w 30 minut. To wtedy masz podium :)
Arbuza to ja tez moge;) potem tylko latam do sikalni;))
UsuńAle warto :-) Uwielbiam takiego schłodzonego, w ciepły dzień, a wieczorem pokrojonego w kostkę i wrzuconego do białego wina musującego, słodkiego albo półsłodkiego.. ehhhh.... lato.
UsuńJa tam zjem wszystko i mam na to świadków. Wystarczy, że to coś ma jakieś węglowodany, z podczepionym aminokwasem najlepiej. A jak jeszcze dadzą winogrono z ogonkami C2H5OH, to mogę siedzieć w kącie i czytać książkę do końca imprezy :)
OdpowiedzUsuńMimo najszczerszych chęci moich, i wiary w Ciebie - myślę ze jednak nie dałabyś rady trzem kopiastym talerzom + deser + 3 butelki piwa. W GODZINĘ!!!!
Usuń(A w kącie sama bym siadła, ale jakoś tak nie wypadało... ;)
Klaszcze, ze az godzine wytrzymalas, ja bym chyba od razu zeszla...
OdpowiedzUsuńA moze dla mnie tam cos bylo? Jakies torty z kremem? Ale swieze! To bym mogla... duzo....
Nie pracuje, to nie mam takich atrakcji, za to spotkania w milym towarzystwie i dobrej kawie to jest to!
Nie, tortu nie było żadnego :-)
UsuńA wytrwałam, owszem, ale duszyczka potem krwawiła, ooooooj, krwawiła... I mózg też, mam wrażenie.
Klaszczę, klaszczę, aczkolwiek ja, pracując jako med. rep. takowe obiadki spożywałam, fuu, potem wykłady, w trakcie których każdy próbował opanować armatnie pierdzenie.
OdpowiedzUsuńCiasta są jak gwóźdź do trumny:p
Ja naiwna istotka, doświadczenia takiego nie mam... no i se tego gwoździa wbiłam. Bardzo porządnie :-)
UsuńJak sie publicznie pierdzieć nie umie to są skutki;)
UsuńMi jest po prostu straszliwie niedobrze wtedy, ten szczur przejmuje władzę!
Usuńa widzisz, dobrze jest mieć niegotująca mamusie i tatusia, i żywic się pol polskiego życia po stołówkach peerelowskich, żaden szczur człowiekowi później nie podskoczy :D
OdpowiedzUsuńa swoja szosa, to Margaeska myślała, iż tam na północy, to jedzenie takie bardziej szczecińskie majo, a tu taaaki zawód heh
Ryby podobno są wyśmienite, ale ja ryb nie jem, więc podaję tylko opinie gości i turystów. Ogólnie są oczywiscie restauracje z dobrym żarciem, ale to sobie trzeba znaleźć "swoje" i sie ich trzymać, chyba jak wszędzie.
UsuńAle broń bogu iść do typowo niemieckiej restauracji i zamówić sałatki / surówki... Cukier z octem, z małym dodatkiem warzywa :-)
Niemcy, jak sama wiesz, przodują w mięsiwie, jak kto pragnie warzyw, to lepiej do Włocha albo Hindusa.
a to oddaje honor, ryby, to podstawa, ale nie mniej jednak będąc wew Hamburgu brrr, wew miniaturowym wunderlandzie cuuuudo! zajrzałam do Bullerei u Tim´a Mälzer´a i powiem Ci, ze tak wyśmienitego wola, to rzadko jadłam :)))
UsuńWoła, no właśnie. Mięsiwo przodem tutaj :-)
UsuńAle w ciągu ostatnich 3 lat wśród bogatej warstwy hamburskiego mieszczańtwa coraz modniejszy jest wegetarianizm, więc liczę na fajne warzywne lokale. Choć sposobu odżywiania jako MODY nie rozumiem za bardzo. Ale ta akurat sprzyja temu, co lubię.
gdyby mi tak podali do wyboru dobra rybę i ociekającego krwią woła, to bym jak ten osiołek z głodu zdechła, nie wiedziałabym o zjeść :D
Usuńmnie tez rozczula, jak wegetarianie "z mody" cieszą się na salami czy steka wege, niemięso, jak mięso żreć, toć to chore jest :D
Mody (na cokolwiek) Marga nie zrozumiesz... To jakaś niewidzialna siła jest, która np. zmusza całkiem ładne kobiety żeby wyglądały brzydko, te niezbyt ładne - katastrofalnie, a facetów - śmiesznie. Ma to sens? Nie ma. A działa od wieków wyśmienicie :))) Że już nie wspomne o modzie na takie rzeczy jak te spinnery ostatnio, bo czegoś tak głupiego to nie było już dawno...
Usuńjuż chyba wyrosłam z mód :D
UsuńJa tez :-) W podstawówce i na początku liceum pamiętam dałabym się posiekać w kostkę za modne ciuchy z zachodu, no ale takie to byly czasy. Ale potem mi przeszło jak nożem uciął i już zawsze szłam pod prąd i na opak. Diabłu rogi wyrosły :)
UsuńA teraz to przede wszystkim ma mi być ciepło i wygodnie, i pasować ma do mojej figury a nie do mody. (wkutek czego strasznie trudno coś fajnego znaleźć, o ale to już inna historia)
większość miesiąca chodzę w pracowym ubranku, wiec niewiele kupuje prywatnie, a jak już kupuje, to wyłącznie to, co mnie się podoba, trendy to ja robię sobie sama, od kiedy tu mieszkam, bo sklepy pełne wszystkiego w przeciwieństwie do peerelowskiej sztampy, którą opuściłam trzydzieści lat temu :D
UsuńOtóż to, nikt mi nie będzie wmawiał w co mam się ubierać.
UsuńW moim telewizorze widziałam niedawno jak Niemcy w krótkich spodenkach, podkolanówkach i kapelusikach z piórkiem spławiali tratwą krowy z pastwiska. Nazywało się to świętem czegoś-tam. Czy to była ta sama impreza? ;-)
OdpowiedzUsuńKalina, my jesteśmy bliżej ujścia, my te krowy przechwyciliśmy ;)
UsuńAczkolwiek bez kapelusików i ppodkolanówek, na szczęście.
Ja, ja... Naturlich... (Czy jakoś tam)
UsuńJak by było po niemiecku: przechwytywacz krów z tratwy przy ujściu rzeki?
Bo to będzie jedno słowo, prawda? (kocham tę niemiecką słabość do oszczędzania spacji!)
:-)
UsuńTo by musiało być tak:
Flussmündungflosskuhübernehmer.
O dziwo nawet krócej, niż po posku, (bo trafiły się aż 3 wyrazy jednosylabowe) ale mimo to uroczo ;)
Tematyka ciężka na żołądku ale, chciałam zwrócić uwagę na piękne gradienty, ten róż przechodzący w żółty mnie ujął za wątrobę.
OdpowiedzUsuńTak, takie zdrowe, jędrne kolorki. Też takie miałam po tej fieście. Czułam się wewnętrznie bardzo poruszona.
UsuńKlaszczę obiema łapkami podziwiając hart ducha. Nienawidzę firmowych imprez organicznie, choć catering w mojej jest zazwyczaj bardzo smaczny. Nie cierpię tych small talk'ów o niczym, czasem z ludźmi, za którymi zwyczajnie nie przepadam. Wziąłem się jednak na sposób, żeby jakoś złagodzić sobie tę mękę i umawiam się wcześniej z koleżeństwem, których lubię na wspólne grupowanie się. Szczęśliwie szefostwo nie katuje nas grillami i innymi temu podobnymi horrorami integracyjnymi, prawdopodobnie dlatego, że jest nas zbyt wielu i trzeba by rozpalić takich grillów z dziesięć albo i więcej. Co do szefostwa to mam szczęście podobne do Twojego. Nie ważne, jaką grupą koleżeństwa bym się otoczył, nadszef zawsze mnie znajdzie. Nie wiedzieć czemu lubi mnie, choć sam jest małomówny i skryty. Small talk z nim o sprawach pozazawodowych to prawdziwa męka, odkryłem jednak, że nie należy go zabawiać, tylko dostosować się do jego mood'u towarzyskiego bądź nietowarzyskiego i w zależności od tego, który akurat dominuje, pociągnąć poddany przez niego temat, zazwyczaj zawodowy, lub pomilczeć sobie z nim absorbująco, wymieniwszy uprzednio kilka zdawkowych uprzejmości. Chyba w tym tkwi ten mój "sukces", którego nawiasem mówiąc zazdroszczą mi ci z koleżeństwa bardziej spragnieni nadszefoskiego zainteresowania...
OdpowiedzUsuńJa też ciągne do "swoich" ale sęk w tym, że nawet oni są tak nudni, poukładani i nieciekawi, że każda rozmowa przypomina starą gumę do żucia. Do tego ta muzyka taka głośna, że trzeba wrzeszczeć, a to mnie okropnie męczy, psychicznie i nawet fizycznie, bo ja nie potrafie głośno mówić.
UsuńNo nie moje klimaty i koniec.
A Twój nadszef to pewnie wyczuł, ześ też nie z tej bajki, to można z Tobą właśnie np. absorbująco pomilczeć i nie zostać uznanym za dziwaka :)))
Mój usiadł naprzeciwko mnie przez przypadek, bo akurat się zwolnilo miejsce.
Za oklaski dziękuję. Kłaniam nisko. Teraz rok spokoju, następna fiesta w październiku 2018. ufffff....
Podoba mi się to wyjaśnienie:)
UsuńJestem pewna, że jest prawdziwe. Mówię to jako milczek i dzik z natury :-)
UsuńJeżu! Czy Ty na każdej pracowej imprezie musisz ryzykować życiem?
OdpowiedzUsuńNiemcy czynią jednak małe kroczki w kierunku jadalnego jedzenia. Ostatnio w jednym z hipermarketów w dziale ze zdrową żywnością znalazłam - uwaga! - pastę z buraków i chrzanu, tak to się nazywało, produkcji niemieckiej. Namacalny dowód, że wreszcie odkryli ćwikłę. Może za kilka lat zaserwują ten wynalazek na Waszym spędzie...?
Oklaski i wyrazy współczucia!
Czymze byloby zycie bez kropelki adrenaliny :))))
UsuńA teraz uwaga, powiem cos, co chyba w tym miejscu bedzie zakrawac na bluznierstwo, ale.... ja nie lubie cwikly!
No to będziesz miała przechlapane już po wsze czasy na pracowych imprezach, bo nie sądzę, żeby doszli w swych odkryciach do pierogów lub grillowanych roślin :(
Usuńcałe szczęście, że u mnie takich zakładowych obowiązkowych zlotów nie ma bo też bym rady nie dała. Generalnie to ja uważam, że towarzystwo z pracy jest w pracy i poza nią raczej nie ma sensu ani po co się spotykać ani towarzysko ani na rautach. Do po-pracowego spotykania to ja mam swoich znajomych nie-pracowych.
OdpowiedzUsuńHmmm w Niemczech bywałam sporo za czasów nastoletnich ale na Bawarii i szczerze mówiąc pamiętam jedynie, że szpetne tam mają wędliny bo wyglądają bosssssko ale smakują tak samo na mortadelę. Milion odmian a smak identyczny. Zawsze to mnie fascynowało. Aha i jeszcze kapusta czerwona w puszkach. Mój mózg nie ogarniał ...