poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Sardynia odc. I - taras, temperatura i Tavolara

 
 
 
Ja wiem iż nie grzeszę intelektem, moja pamięć jest jak rzeszoto pogryzione przez myszy, a myśl moja - lotna niczym hipopotamica w ciąży bliźniaczej.

Ale nie potrafić zapamiętać nazwy wyspy, na którą chce się pojechać na urlop jest już osiągnięciem dosyć niepokojącym chyba, nie? Bo ja całe miesiące przed tym urlopem nie umiałam zapamiętać „Sardynia". I jak ktoś pytał o plany urlopowe, to potrafiłam tylko powiedzieć, że na tą wyspę zaraz za Korsyką.

Aż w końcu (W KOŃCU) skojarzyłam ją z sardynką (no geniusz panie, geniusz) i zapamiętałam.

A na tej Sardynce to ponad 2 tygodnie tkwiliśmy w szponach włoskiego antycyklonu Lucyfer, i jak się okazało, istnieją temperatury za wysokie nawet dla mnie, na przykład absolutnie bezwietrzne 45° zamienia mi mózg i ciało w roztapiająca się galaretę, i funkcjonować umiem tylko w pasie życia do dwóch metrów od brzegu morza, w ożywczym wiaterku.
Po przekroczeniu tej granicy morskiej bryzy nie miałam siły nawet się uśmiechać, a co dopiero myśleć. To była dla mnie naprawdę i dosłownie granica życia i prawie-śmierci, i sporo było przez to stresu, bo jak po tej stronie śmierci walczę o każda sekundę, to nie mam siły rozmawiać, myśleć ani nawet odpowiadać na proste pytania, co inni biorą za niechęć do współistnienia (zrozumiałe). Choć oczywiście i jak zwykle, stresowałam się głównie ja, bo jestem mistrzem olimpijskim w samobiczowaniu się.

Na tubylcach te piekielne temperatury nie robiły wrażenia, sekcja męska na przykład uparcie chodziła w dżinsach i adidasach.



Ale i tak było pięknie! Kolory, woda, niebo, rośliny, góry w tle (na wchodzenie na nie nie starczyło mi sił w tym piekarniku). Lubię, lubię.

I w końcu tym razem udało mi się nie zapomnieć cienkich markerów do malowania po plażowych kamykach - ja widać na zdjęciu powyżej. Na Instagramie wstawiam ich więcej (w ogóle częściej tam coś wstawiam, niż tu), więc walcie śmiało >> klik


No ale do rzeczy.
Wsród oleandrów, opuncji i innych krzaczorów dziskiej machii.....

 

 

 



... jakieś 5 km na południe od San Teodoro i hord drapieżnych turystów, stał sobie domek...
 



...zwrócony do morza frontem z milutkim tarasem. Jak się patrzyło w prawo i prosto, to było tak:
 
 
 
(To NIE JA, no co wy, to młodsze pokolenie jest)


 

 

 

 

 




...a jak w lewo - to miało się widok na górę-wyspę Tavolara. Czyli podstawę dobrego urlopu już mamy: piękny widok z tarasu, o każdej porze dnia prezentujący się niby tak samo, a jednak inaczej. Cicho, czyste powietrze pachnące morzem i upałem, cykady sobie cykają, woda się błyszczy, niebo niebieści...
 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 





Tavolara z bliska wyglądała tak (po uiszczeniu sporej opłaty za przewóz stateczkiem - 16 € za osobę dorosłą w obie strony)

To widok od strony jej "czoła", dlatego nagle nie jest taka długa:
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 
 
 

 
 
 

Tu było takie miejsce, na czubku cypelka, gdzie fale dochodziły z obu stron i zderzały się ze sobą, i po linii tego zderzenia można było łazić.

Wiatru nie było prawie wcale (bo ten Lucyfer), więc i fale nieduże, ale jak od czasu do czasu przyszły większe i się zderzyły, a człowiek w środku, to było jakby się dostało z liścia od morza, z obu stron na raz. So much fun!!! Tylko nie mogłam zrobić zdjęcia, bo to się działo znienacka.


 

 

 

 
 
 


 

A jak komuś za mało wrażeń, to może się na Tavolarę wspiąć po via ferrata (czyli te takie żelazne liny, haki i uprzęże na pionowej skale) Via degli Angeli. Tavolara ma tylko 560 m n.p.m. ale jak się jest bezpośrednio nad morzem, na poziomie zero, to te 560 m to jest naprawdę sporo. A dodajmy do tego te 45°C i mamy proszę państwa piekło.

Co bynajmniej nie przelękło Borsuka że Szwagrem, więc teraz mogę zaprezentować zdjęcia z góry:
 
 

 

 

 



A jak komu dalej mało, to tu sobie kliknie >> Via degli Angeli <<
 
 
A w pourlopowy poniedziałek rano obudziłam Borsuka i wyciągnęłam go z ciepłych pieleszy, mówiąc że czas do pracy. Wstał grzecznie, poszedł się napić wody i zapytał czemu on też ma wstawać, skoro dziś jeszcze ma wolne. Oh well, zapomniałam ;) To naprawdę nie było specjalnie, mam po prostu dziurawy łeb, i morze mi w tych dziurach szumi.
 
I to na razie tyle. But stay tuned!
 
 
 

 

 
 

środa, 23 sierpnia 2017

Teoria Wielkiego Rybuchu (The Big Fish Theory)



 

 

Na początku była tylko mglista, czarna nicość. Zimna, pusta i martwa.
Wyłoniła się z niej Wielka PraRyba, pierwsza istota we wszechświecie.
Była tak ogromna, że nie sposób jej zmierzyć; jedna jej złota łuska mogłaby przykryć wszystkie gwiazdy nad ziemią, jeden nieostrożny ruch ogona - rozwiać wszechświat spowrotem w chmurę ciemnej mgły.

I otworzyła Ryba pysk, i wypowiedziała Pierwsze Słowo.
 
 
 

Słowo o mocy tworzenia światów.

Wpłynęło ono w ciemność, rozsyłając dookoła wibrujące kręgi dźwięku, które najpierw nadały nicości pulsujące barwy indyga, granatu, fioletu, złota i ognia, a potem wydobyły z drgających kolorów maleńkie zarodki rozgrzanej materii.
Z nich powstały pierwsze gwiazdy.
Krążyły bezładnie, rosnąc i płonąc, pchane wichrem głosu PraRyby, napędzane mocą Słowa. Zderzały się ze sobą z sykiem jak ogniste smoki, łączyły, wybuchały, rozpadały na miliony iskier, aż w końcu zaczęły stygnąć, zwalniać, zlepiać się ze sobą tworząc twarde bryły - zalążki planet.






Podobno - podobno, bo nikt nie wie tego na pewno - PraRyba ciągle tam jest, w bezbrzeżnych kosmicznych przestworzach.
Jedno jej oko, ogromne jak cały nieboskłon, zwrócone jest w naszą stronę. Kiedy mruga, jasnobłękitna powieka na przemian je zakrywa, a potem odsłania - ukazując czarną źrenicę, w której odbijają się jeszcze świetlne echa pierwszych gwiazd, migoczące jak duchy.

My mówimy na to dzień i noc.


Choć oczywiście może być całkiem inaczej ;)
 


 

 
Widzicie jak złota farba akrylowa się cudnie wtapia w akwarele? WIDZICIE?! Bo ja widzę, i aż mi coś w środku skacze z radości jakie kolory są PIĘKNE.

Serio. Ten świat to naprawdę fajna sprawa jest.

Niby jakiś tam foton jeden z drugim se popylają przed siebie, i się odbijają, hop-siup, jakieś fale, bozonyelektrony, piękna mikrony, takie małe że tak właściwie to ich nie ma - a tyle radochy i szczęścia z tego jest, że serce prawie eksploduje.

Patrzcie uważnie na piękne strony świata, szukajcie ich. Zapamiętujcie, taplajcie się w tym pięknie jak w kryształowej, cieplutkiej morskiej wodzie prześwietlonej słońcem do samego dna. Wciągajcie w to innych. Dawajcie się wciągać.
 
Bądźcie jak proton - zawsze pozytywnie!

Ściskam was wszystkich! (i wciągam do wody)



~(**)~




 


.............................................
Już kiedyś wysnułam teorię o stworzeniu (wszech)świata przez PraRybę >>tutaj<< 
Wszystkie sprzeczności między tą pierszą a tą dzisiejszą biorę na klatę, wszak nie ma takiej teorii, która nie ewoluuje, co nie? ;)



.............................................
I obiecuję, następnym razem będzie Sardynia. Tylko Borsuk nie przegrał jeszcze zdjęć ze swojego telefonu na kompa, a niektóre z nich też mają być częścią historii.

środa, 16 sierpnia 2017

Dalej, wyżej, przez noc do gwiazd!

 
 
Opętała mnie (znowu) wizja latających, skrzydlatych domów.

Domów, które można bez trudu oderwać od podłoża i ulecieć nimi w miejsce bardziej przyjazne duszom mieszkańców. Tam zacumować - i trwać. Patrzeć. Czuć, słuchać. Być. Chłonąć obrazy, pozwalać im wrastać w serce, zapuszczać w nim te cieniutkie, elastyczne korzonki, które później ciągną nas zpowrotem w to samo miejsce.

A potem znowu w przestworza i dalej, wyżej, z wiatrem!

Pod mostkiem z tęczy, do lasów pachnących żywicą, na pola, nad oceany i morza, na górskie łąki porośnięte owieczkami!

I to wszystko bez pakowania walizek, niewygodnych kosmetyczek, w których nigdy nie można znaleźć tego, czego akurat się szuka, wygniecionych ciuchów wyciągniętych z trzewi plecaka - za to z własną łazienką, sypialnią i kuchnią z ulubionymi kubkami do herbaty.


.........................................
 

Zaczęłam więc budować taki Dom Ulotny.
Najsampierw trzeba poprosić Borsuka, żeby ukroił kawałek deski, poczym przy pomocy scyzoryka i papieru ściernego odpowiednio ten ukrojony kawałek "popsuć":




.........................................
 
 

Wybrać odpowiednie skrzydła z posiadanej kolekcji:
 
 
(Albo i nie - bo jak widać, w końcu dostał i tak całkiem inne, dorobione na poczekaniu. Bo najpierw miały być te środkowe, ależ jednakowoż nie harmonizowały kształtem)



.........................................
 


Ze zbioru Księżyców także należy wybrać odpowiedni formą i formatem egzemplarz, w kwadrze zalecanej do tego etapu robót w Astronomicznym Kalendarzu Budowlańca:
 
 

Tu też zmiana planów.
Miał być ten co leży najwyżej na zdjęciu, ale był za duży.
Dominował. Narzucał sie bezczelnie. Przejmował stery.
A nie chcemy żeby ciała niebieskie sterowały naszym życiem, prawda?
(Choć według niektórych i tak sterują)

 
.........................................

 

To samo z kolekcjami okienek, drzwiczek, gwoździ, metalowych kółeczek i pordzewiałych pierdółeczek - których zdjęć już wam oszczędzę - oraz ze zbiorem "wysepek".

Znalezienie odpowiedniej wysepki dla danego domku trwa dłużej, niż casting na rolę Dżejmsa Bonda. I udział bierze tak samo oszałamiająca ilość kandydatów. Mam ich dwa spore kosze i jak to na castingu - ten za mały, ten za chudy, za duży, za gruby, zbyt kostropaty, za mało kostropaty, ten może i ładny ale za stare próchno z niego, ten bez wyrazu zupełnie, za płaski, za spiczasty, za szeroki w barach, zbyt krągły, za mało krągły, za ciemna karnacja, za jasna, no fajny ale nie ten typ, a ten to mi się niech nawet na oczy nie pokazuje więcej - itd. itd...
 

Później z bezmiernej połaci kosmosu należy wykroić sobie - nie musi być równo - odpowiedniej wielkości fragment z paroma miliardami gwiazd. Tylko ostrożnie, żeby nie pospadały.

Żeby nasz fragment universum nie ubrudził ściany jakąś kopcącą kometą, ani nie podrapal tapety spiczastymi ramionkami gwiazd, pociągamy go z tyłu ze dwa razy lakierem bezbarwnym.

Przyczepiamy haczyk do zawieszania na ścianie - i teraz zostaje to najlepsze: posklejanie elementów w całość, utrwalenie wizji :)

 






O, a tu można sobie zacumować:

 
 

I tu też:

 
 

 

To teraz już tylko wystarczy poupychać w kuchni trochę prowiantu i obrać kierunek i cel!



(Dom Ulotny będzie niebawem do nabycia w Le Szopie - jak do tego dojdę)

(Oraz napiszę o urlopie i nawet zdjęcia pokażę, tylko później, bo laptopek przechowujący zdjęcia w swoim brzuszku troszku się zbiesił i jest w naprawie)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...