Dyrektor szkoły mojego dziecka to człowiek miły, sympatyczny, inteligentny - gada czterema językami na przykład, na poziomie wyższym niż wielu nativów - tylko tak trochę naiwny jest i łatwowierny. Nieobecny duchem. Niski człowieczek będący wiecznie w pośpiechu, z dziecięcym tornisterkiem, powiewającym szalikiem i krzywo zapiętą kurtką. Biegnie przez szkolny korytarz albo podwórko rozrzucając naokoło uśmiechnięte "dzień dobry" wszystkim bez wyjątku i całkowicie na oślep, żeby przypadkiem nie urazić kogoś znajomego, bo przecież i tak nie widzi, kogo mija (czy w ogóle kogoś akurat mija), bo głowa w chmurach.
I przez tą naiwną wiarę w to, że wszyscy reformatorzy edukacji i oświaty chcą dla uczniów dobrze (więc widzicie, jaki łatwowierny człowiek), dał sobie wcisnąć pewien projekt, taki eksperyment. I niestety nie ma od niego odwrotu. Uczniów ani rodziców projektodawcy oczywiście nie pytali, czy owemu eksperymentowi w ogóle chcą się poddać. Spryciarze. Pewnie spora kasa za wdrożenie była w grze, bo jestem pewna że wiedzieli, jaka byłaby nasza odpowiedź. A dyrcia urobili pewnie raz-dwa.
A oto i ów projekt służący... eee, no właśnie, czemu właściwie służący? Otóż:
Obiera się temat przewodni, który będzie omawiany na każdym adekwatnym do tegoż tematu przedmiocie codziennie przez trzy miesiące (!) Czyli tu akurat na niemieckim, angielskim/hiszpańskim, geografii, historii z polityką i bodajże plastyce. Biologia, matematyka i chemia są na szczęście nieadekwatne. Czy muzyka też, nie pamiętam, szczerze mówiąc - albowiem szczegóły tego projektu zalały mi mózg krwią, która z hukiem wodospadu wpadła między neurony i troszku je poobijała, skutkiem czego odmawiają teraz współpracy ilekroć zaczynam o tym projekcie myśleć.
Tematem są - oczywiście - imigranci. No bo co by innego. Toż przecież nie ma tematów, które potrafiłyby bardziej zainteresować młodych ludzi nauką. Ja wiem, że to aktualne, że ważny temat, że kształtujemy przyszłość (nie tylko) Europy. Ale litości, codziennie po 3-6 godzin prze trzy miechy to odrobinkę jednak za dużo chyba. Plus godziny poświęcone na pisanie w domu niezliczonych elaboratów na jeden i ten sam temat... Wątpie, czy politycy aż tyle czasu siedzą nad tym zagadnieniem.
Ale teraz jeszcze wisienka na torciku, trzymajcie się: każdy uczeń ma przez ferie (jest tydzień w maju) ZNALEŹĆ SOBIE JEDNEGO IMIGRANTA z Bliskiego Wschodu, Afryki lub Ameryki Południowej, przeprowadzić z nim wywiad, a pod koniec eksperymentu przyprowadzić ze sobą do szkoły - jak jakiegoś chomika - na event, imprezkę, szkolną wystawę chomików. Miło widziane jest, jak chomik zatańczy lub zaśpiewa, przygotuje potrawę ze swojego kraju lub zaprezentuje inne narodowe ciekawostki lub walory.
_(°~°)_
Nosz kur*#§*!!°'!!!mać.
No i teraz nie wiemy za bardzo, jak ten torcik ugryźć. (Kwestię uchomiczenia imigranta pomijam, nie mam siły.) Od tygodnia myślimy, i nic. Jak i połowa klasy i rocznika w szkole zresztą. Druga połowa kogoś tam znalazła, bo dysponują okolicznością zwaną "krewni i znajomi Królika". Ale my nie. W robocie też wszyscy made in Germany. I co teraz? Chodzić po mieście i nagabywać obcych ludzi o wywiady, gotowanie i szkolna imprezę? W akcie desperacji samemu ubrać karnawałowe pióra i brokaty i udawać dla dziecka na evencie niemą i głuchą (z racji nieznania języka) Królową Samby? Niejednym idiotycznym projektem już nas tutejsze szkolnictwo obdarzyło, uparcie stawiając na drodze edukacji wysokie mury w bezsensownych całkiem miejscach i sadząc kolczaste żywopłoty ukryte niespodziewanie za zakrętem, i widać dalej pragnie kultywować tą tradycję.
Na przykład zlikwidowali sobie kiedyś nagle jeden taki rodzaj szkół nikomu o tym nie mówiąc. Po ukończeniu pewnego poziomu ludzie mieli plany na następny, właśnie wielu z nich w szkole tego zlikwidowanego typu, i kiedy zaczynali się rozglądać za konkretną placówką - to a kuku, level canceled, ale co masz teraz zrobić, to ci nie powiemy, gdyż nie mamy pojęcia. Nawet poszłyśmy się poradzić do takiego specjalnego centrum edukacyjno-zawodowego dla młodzieży, że psze pani, co teraz, jakie alternatywy - a pani nawet nie wiedziała, ze te szkoły po wakacjach zostaną zlikwidowane. Dopiero przy nas obdzwoniła kilka i się przekonała. Ale żebyście widzieli jej twarz, jej wyraz i kolory. Przeszła przez tęczę kobieta.
Jednak jakoś w trudzie i znoju wyjście się zawsze znajdowało, ale teraz, przyznam że nawet nie wiem, w którą stronę...
Smutne to. Smutne, że szkoła nie potrafi zachęcać do nauki. Że nie rozwija, tylko dusi i przygniata wrodzoną przecież każdemu ciekawość. Tak jakby chciano z premedytacją odsunąć ludzi od nauki, zniechęcić do szkoły. Naprawdę, ludzie narzekają na szkoły w Polsce, ale tu jest tak samo. Więcej przykładów? Proszsz:
Poprzednia szkoła:
- Nauczycielka chemii po prostu i bez powodu nienawidzi i gnębi niektóre osoby. Na przykład na każdej lekcji omija wzrokiem rękę takiej osoby, wyciągniętą do odpowiedzi, a pod koniec półrocza wystawia 6 z aktywności na lekcji ze złośliwym uśmieszkiem mówiąc "Ja coś nie widziałam, żebyś się zgłaszał(a) na lekcjach". A to bardzo zaniża tutaj ocenę końcową. Albo za prawidłową odpowiedź daje różnym osobom skrajnie inną ilość punktów. (Skargi nic nie dają)
- Na przerwie, także tej długiej, godzinnej, klasy 5-9 muszą opuszczać budynek szkoły (zostać mogą tylko starsi, 10-13). Mróz, śnieg, ulewa, wszystko jedno, raus. Stój se 15 minut na deszczu na podwórku (zadaszenia nie ma żadnego nigdzie) a nawet i godzinę, bo tam nie bardzo jest gdzie pójść, z resztą przecież cała (duża) szkoła nie pójdzie na godzinę do tych dwóch-trzech mikrych kawiarnio-piekarni w pobliżu. Pada godzinę deszcz - stoisz godzinę na deszczu i jesz mokrą kanapkę. (Skargi nic nie dają)
- Nauczyciel historii całą lekcję szepcze coś cichutko odwrócony do okna albo wtulony w kołnierzyk, nawet w pierwszym rzędzie słabo go słychać. Każe coś pisać - ale co? Jak zapytasz się kolegi z przodu - masz pozamiatane, zapomnij o zaliczeniu ćwiczenia. Uczniowie usiłują więc czytać z ruchu warg kolegów w pierwszym rzędzie. (Skargi nic nie dają)
- Szkolna "pani od problemów" no czyli taka etatowa Ciocia Dobra Rada dla uczniów, uczniów tych nienawidzi ogólnie, wszystkich. Przeważnie jej i tak nie ma w biurze, a jak się już uda ją złapać, to mówi (a raczej drze ryja) wprost, że są tępi i głupi i że będą zamiatać ulice, bo do szkoły się nie nadają i że ona im nic nie pomoże, bo są tępi i głupi. (Skargi nic nie dają)
Aktualna szkoła:
- Nauczyciel angielskiego nie oddaje klasówek przez 2 miesiące, a teczek z ćwiczeniami przez 4 miesiące, i przekupuje klasę wyjściem na lody, żeby go nie podkablowali u dyra. JESZCZE nie podkablowai, ale cierpliwość im się kończy.
- Nauczycielka biologii jest tak niezorganizowana, że (jeżeli w ogóle przyjdzie na lekcje) przez pierwszą połowę lekcji usiłuje nieporadnie zakumać o co tu kurna chodzi, co ja tu robię i co to za jaszczurka sie na mnie paczy z tego słoika na półce (siedzi i grzebie w swoich papierkach, od czasu do czasu toczy wokół przerażonym wzrokiem), a przez drugą połowę gada kompletnie od rzeczy i bez sensu sprawiając wrażenie mocno "wczorajszej", i potem na klasówce jest wiele nieprzyjemnych niespodzianek, bo wielka większość pytań dotyczy nieprzerabianego materiału - choć ludzie uczą się sami "na czuja" to jednak ciężko jest tak dobrze trafić. (Skargi nic nie dają)
- Dla nauczyciela matematyki ważniejszy jest format zeszytu (ma być A4) niż to, że uczeń się stara. Oczywiście wyjawia to dopiero po jakimś czasie, i jeśli masz zeszyt A5, to masz pecha, nie masz już co liczyć na łaskę.
- Nauczycielka informatyki nie umie wytłumaczyć i przekazać wiedzy, bo jej znajomość niemieckiego jest niewystarczająca. (Skargi nic nie dają). Do tego pani ta jest jedną z dwóch wychowawczyń klasy. Na wszelkie pytania i problemy odpowiada "Tak, tak, w przyszłym tygodniu, dobrze". [Ja, ja, nächste Woche, ok."]
To tylko kilka przykładów z naszego bogatego życia szkolnego. O, jeszcze ostatnio jakiś siedemnastolatek walnął dziesięciolatka w głowę młotkiem na przerwie, znaleziono też przy nim duży nóż kuchenny. Ale to też w tej poprzedniej szkole, opowiadała to koleżanka, która tam została.
My też mieliśmy nauczycieli-świrów, łojezu i to jakich, ale jednak było inaczej - ocenę można było poprawić, material nadrobić (jeśli komuś zależalo oczywiście) żeby na koniec wyjść z jedynek czy tam z czego kto chciał wyjść. Tu najważniejsza jest praca końcowa, pod koniec semestru, czyli niepoprawialna - ona w 80%-ach wpływa na ocenę semestralną. I jak przez pół roku nic konkretnego się na lekcjach nie działo (patrz: biologia, historia, informatyka) to choćbyś się sam uczył nie wiem ile, ciężko jest utrafić w tematy, bo podstawą nauczania nie jest książka, tylko różne takie ksera przynoszone przez nauczycieli. A pytania na pracy semestralnej są definiowane przez materiał obowiązkowy - którego zakresu uczniowie nie znają. Mają wszak tylko te ksera.
Ooooj, no to wylało się ze mnie. Dobra, już nie będę. Ale kurczę, quo vadis, edukacjo.
O, nawet ryby jakieś takie smutne, i zamyślone nad losem rodzaju człowieczego:
( Można sobie przy kawie poszukać szczegółów różniących łoba łobrazki )
...................................................................................................................................
A teraz z całkiem innej beczki, gdyż dość tego smucenia :)
Ale ale, jeszcze jedno jednak - bo, cholera jasna, od czterech dni pada ŚNIEG. A nawet grad. Oraz deszcz. Naraz lub w dowolnych kombinacjach. Jeszcze trochę, i będę gotowa uwierzyć w chemtrails. Była ostatnio gdzieś manifestacja na ten temat, i pokazywali jedną panią, która twierdziła, że Prince tuż przed śmiercią wypowiedział się o chemtrails. I że ona niczego nie sugeruje ALE jednakowoż zaraz potem znaleziono go umartego. Inna pani pokazywała natomiast jakiś kamień, który przetwarza złą atmosferę z chemtrails w dobrą. Taki jakiś pozytronit, pewnie sobie przywiozła z tej samej planety, na której spotkać można pajtrakały symforowe i końdzioła w trykrętnych pordeljansach*
No to teraz bohater pozytywny dzisiejszego odcinka: otóż namalowałam pegazowi Herozjuszowi brata bliźniaka, bo czasem tak mam, że jak coś skończę to chcę od razu jeszcze raz, bo tak fajnie jest (patrz ryby powyżej ;) No więc mam teraz dwóch bohaterów na kwadracie - czyli dużo za dużo testosteronu i adrenaliny jak na mój metraż. Kopytami się tłuczą od rana do nocy o wieniec zwycięzcy, wszystkie liście laurowe z półki z przyprawami kradną, pozbawiając moje zupy aromatu. (Uwielbiam zupy, jestem nieuleczalnym zupocholikiem)
W związku z czym Herozjusz I z poprzedniej notki jest do wzięcia po niezwykle atrakcyjnej cenie 15 ełro łącznie z przesyłką - choćby do sąsiedniej galaktyki! Jak ktoś byłby zainteresowany, to pisać tu: aryatara_a@yahoo.de to mu wystawie na DaWande czy cóś.
(rysunek oczywiście bez dziurów i napisów, format A4)
Oraz mam na guziku moich spodni - ja namiętnie czytam guziki, taka słabostka niegroźna - napis "Crazy Lover" :) No? Ma ktoś lepszy, no?
Sincerely yours, Crazy Lover From Hell.
* Hasło bardzo popularne swego czasu, ale jakby kto nie znał:
"Zwracam uwagę, że pod wpływem peyotlu ma się ochotę na neologizmy językowe. Pewien mój przyjaciel, pod względem mowy najnormalniejszy w świecie człowiek, tak określił w transie swoje widzenia, nie mogąc dać sobie rady z ich przekraczającą wszelkie normalne kombinacje słów dziwnością: „Pajtrakały symforowe i końdzioł w trykrętnych pordeljansach". Takich sformułowań stworzył wiele pewnej nocy, gdy sam leżał otoczony widziadłami. Pamiętam to jedno tylko." (Witkacy, "Narkotyki")