Nigdy w życiu nie udało mi się zrozumieć żadnego wzoru na fizyce i chemii w szkole. NIGDY.
A twarz miał ten wróg wymalowaną w srogie wojenne wzory i symbole, poustawiane po obu stronach znaku równości, wymownym jak kraty w więziennym oknie. Głosem ponurym i ciężkim, głosem zprzed wieków, mamrotał pradawne zaklęcia o tym, jak porusza się ciało w jakichś tam warunkach.
Wyglądało to przerażająco.
Ale się nie poddałam. Upiorna walka przy biurku trwała kilka dni, siedziałam murem i betonem, zbrojonym. Ani o milimetr się nie cofnęłam.
I teraz macie tą wizję: dookoła zawierucha, pioruny, śnieg, pizga złem i zębatymi rekinami, runy magicznych wzorów świecą złym światłem, w tle słychać wypowiadane grobowym głosem zaklęcia - a ja nic. NIC! Siedzę!
Macie to?
No. To powiadam wam, kiedy nadszedł dzień poprawki, byłam gotowa.
Opanowałam magiczne formuły wroga, runy i symbole.
W szkole stanęłam pod tablicą, pewna siebie i zadowolona (acz pewne napięcie czułam, nie powiem)
Kredą wypisałam ciąg tajemnych znaków, wypowiedziałam formułę, a następnie na przykładzie czegoś tam objaśniłam to wszystko w sposób wyczerpujący i nie pozostawiający niczego do życzenia, nawet jakiś tam wykres walnęłam, przynależny do tego działu magii. Zasyczało, zapachniało siarką, aż iskry poszły. Gotowe.
Poczym z blaskiem triumfu w oczach spojrzałam na nauczyciela.
On milczał, rozgromiony.
Siedział przy biurku, obrócony do tablicy, jakoś tak dziwnie zgięty w plecach, jakby zaraz miał spaść z krzesła.
„Oho! Rozłożyłam go, na to nie liczył, bua-ha-haaa!" pomyślałam. „No dobrze. Mierna. Możesz usiąść" - powiedział chłopina głosem cienkim i bladym niczym oddech pisklęcia, tak był porażony mym występem.
Dumna jak paw wróciłam na miejsce, unosząc się jakieś 10 cm nad podłogą, bo poziom magii w tym momencie to czułam taki, że żadne tam prawa o ruchu ciał się mnie nie imały, mogłam robić, co chciałam.
Do tablicy poszedł następny poprawkowicz, a ja zapuściłam żurawia w moje księgi i kajety, żeby jeszcze tak do końca sprawdzić, że wszystko było dobrze, żeby się upewnić w tym moim wielkim zwycięstwie, żeby móc z czołem jasnem i podniesionem wyjść z placu boju i święcić należne mi triumfy.
Ale nim obmyśliłam plan tych bajecznych bachanaliów o bezprecedensowym, bizantyjskim rozmachu, o których jeszcze za 50 lat całe miasto miało opowiadać barwne historie, to okazało się, że wzór owszem, sam w sobie był dobry, ale z kompletnie innej bajki, do definicji nijak nie przynależący, samą definicję podparłam wyjaśnieniami z jeszcze innego rozdziału, a ten cholerny wykres to już w ogóle nie wiadomo skąd wzięłam. Czyli żaden element mojego wystąpienia nie pasował do drugiego, a do tematu pasowała jedynie sama goła regółka, wykuta na blachę...
W tym momencie ten mój różowy rumak prowadzący korowód zwycięstwa trochę okulał, wyliniał, i zanotował w pamięci żeby koniecznie kupić farbę do sierści, bo róż w tej sytuacji raczej już nie przystoi.
Skończyło się rumakowanie.
Ale w sumie, tak z ręką na sercu, to mnie to wcale nie zdziwiło.
Raczej to było jak to uczucie kiedyś na urlopie, jak porwała mnie figlarna morska fala i przeczołgała po dnie, kręcąc mną salta i piruety z mistrzowskim opanowaniem reguł ruchu ciał, i w końcu, ostatni raz przeorawszy mi zadek o kamieniste dno, wyrzuciła litościwie na stały, pewny grunt plaży, gdzie znowu stanęłam na własnych dwóch nogach i sama decydowałam o wszelkich ruchach.
[jak już wytrzepałam żwir z uszu i gaci i odzyskałam równowagę tudzież oddech]
I tak to wróciłam do punktu wyjścia, że wiem, że nic nie wiem.
A na miejscu nauczyciela też bym dała mi tą mierną, no bo przecież to był ostateczny i niepodbijalny dowód na to, że lepiej ze mną już nie będzie.
A to, że uwielbiam czytać książki o fizyce i chemii, to tylko dowodzi smutnego faktu o nieskuteczności szkolnej edukacji. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę ;)
...............................